środa, 24 kwietnia 2013

Dzień dobry Indonezjo! Plus nieodkryty raj na dzień dobry…



 Pierwsze wrażenia z Indonezji… Po krótkim, po półtoragodzinnym locie z Kuala Lumpur – ląduję w artystycznej stolicy Indonezji –Yogyakarcie. Nie mogę się doczekać, kiedy w końcu bliżej zapoznam się z tym krajem, który leży na drugim końcu świata… Tym bardziej, że pierwsze WOW przeżywam już w samolocie, podziwiając jeden z wulkanów jawajskich z lotu ptaka. Nieźle jak na początek… Drugie WOW dopada mnie na lotnisku. Wygląda na to, że Indonezyjczycy mają uśmiech na stałe przyklejony do facjat – nawet funkcjonariusze graniczni! Panowie z Polski – porzućcie groźne miny i zadęcie – apeluję :P Wszystko to pomimo faktu, iż już w samolocie wypełniam kartę wjazdową do kraju, na której czerwonym drukiem napisane jest ostrzeżenie, że wg prawa indonezyjskiego na przemytników jakichkolwiek narkotyków czeka kara śmierci. Tak.. z pewnymi rzeczami sobie nie żartują. Tym bardziej, że 98 % kraju to Islam – choć w wydaniu dużo bardziej otwartym, uśmiechniętym i liberalnym – kolejne wow! Kobiety uśmiechają się do białego mężczyzny, zagadują… W innych krajach muzułmańskich jest to oczywiście nie do pomyślenia. Przyznać obiektywnie też muszę, że internet jest pod dyskretną „opieką” przywodców politycznych – nie wszystkie strony są dostępne. W momencie jednak, gdy noga ma staje na hinduistycznym Bali – hulaj dusza, piekła nie ma! ;) Ale nie uprzedzajmy faktów… Jeszcze na lotnisku – ludzie dosłownie za rączki prowadzą mnie do bankomatu, autobusu – może kupić wodę? Przecież jest ciepło… To prawda – upał jest lepki, wilgotny i obezwładniający. Upewniają się, że nic mi więcej nie trzeba – tak – bezinteresownie. I znowu Wow. Ludzie zwykli mówić, że Tajlandia jest Krainą Uśmiechu… To znaczy, że nie byli w Indonezji! Szeroko bądź nieśmiało uśmiechają się do mnie dziewczyny, babcie, faceci, dzieci, służby mundurowe… Wszyscy!  Machają w pozdrowieniu, krzyczą „hello mister” (do białych kobiet krzyczą dokładnie tak samo ;) ). Niech się Tajlandia schowa. 
Padają niekończące się pytania o kraj mego pochodzenia i zawód. Kiedy odpowiadam, że jestem z „Polandii” od razu słyszę wykład o podobieństwie naszych flag (są w tym niesamowicie zorientowani – wszyscy J ), i zaczynają się gadki o piłce nożnej, która jest wielką namiętnością tego narodu. Baardzo często pokazują mi niesamowitą dla mnie znajomość aktualnych wydarzeń w ligach angielskich, hiszpańskich i włoskich – to jest dopiero egzotyka : )  Ile razy za cokolwiek (oprócz transportu) chcę zapłacić, pada sakramentalne: „przyjechałeś na drugi koniec świata, żeby zobaczyć mój kraj, jesteś gościem i za nic nie będziesz płacił”. A średnie zarobki tutaj wynoszą około 100 $ miesięcznie… I weź tu takiemu coś przetłumacz! Mówię z pełną odpowiedzialnością: tak niesamowitych ludzi nie spotkałem nigdzie, i oficjalnie stają się moim numerem jeden na liście najbardziej przyjaznych obywateli świata. Niejednokrotnie jeszcze będę zachodził w głowę, jak to jest możliwe, że pracując tak cholernie ciężko, w takich warunkach, i za takie pieniądze, cały czas można się uśmiechać…  Jest tylko jedna zasada: trzymać się z daleka od „mafii przewozowej” (czyli 90% oferujących transport, a weź tu w 300milionowym kraju znajdź te w miarę uczciwe 10%...), która bezlitośnie zdziera z turystów i backpackersów ostatnie grosze. Choć i oni potrafią być bardziej niż mili i gościnni, o czym osobiście się przekonałem, w drodze do wulkanów : )
Sama Yogyakarta… Pełna jest historii, sztuki, ulicznego graffiti, batików, i tańca – a wszystko to w wydaniu tradycyjno –ludowym. Pewna Pani z Papuy, spotkana w autobusie z lotniska , poleciła mi tani i porządny hostel w dobrej lokalizacji. Nie wspomniała tylko, że jedynymi jego klientami są zorganizowane i ogromne (po 300 osób) grupy indonezyjskich uczniów, przybywających na wycieczki z całego kraju. Ja zaś byłem oczywiście jedynym białasem w przybytku, i główną atrakcją dla dzieciaków młodszych i starszych. Zdjęć, „hello mister”, pytań co myślę o Indonezji i uśmiechów od ucha do ucha nie zliczę J
Po tej beztrosce nadszedł jednak czas, żeby spakować ponownie plecak (który rozpaczliwie potrzebuje krawca, ale w natłoku spraw i zdarzeń…), i ruszyć w drogę, do podobno prawdziwego jeszcze i nietkniętego przez turystykę raju na ziemi…
Karimunjawa Islands… Sama nazwa brzmi egzotycznie, prawda? Nigdy nie dowiedziałbym się o tym miejscu, gdyby nie sugestia pewnego bezdomnego Indonezyjczyka mówiącego niesamowicie po angielsku. Był kierowcą pracującym nielegalnie w USA. Spowodował wypadek, w wyniku którego zginęło troje ludzi. Deportacja, 3 lata w więzieniu w Jakarcie, i margines społeczny po wyjściu. Stwierdził, że nie zobaczę tam ani jednej bladej twarzy – ujrzę za to rajskie okoliczności, i prawdziwą twarz jego rodaków, nie zepsutą przez hordy bogatych turystów. Po takiej rekomendacji nie wahałem się ani chwili. Niespokojnie zastanawiając się, co takiego ujrzę tam, skoro już „tutaj” przeżywam jedno wielkie WOW związane z ludźmi. Długo rozważałem, czy upubliczniać nazwę tego miejsca, w obawie o jego dziewicze piękno i spokój, ale doszedłem do wniosku, że blog mój jest niszowy, i Karimunjawas się krzywda nie stanie : ) To 27 wysepek zagubionych na Morzu Jawajskim, na północ od Jawy. Żeby tam dotrzeć… To nie takie proste! Najpierw na jednej nodze i z plecakiem na plecach przejechałem w nieludzko zatłoczonym busiku 200 km po wertepach Jawy, na samą jej północ, do miasteczka Jepara. Tam ludzie z niekłamaną ciekawością przyglądali mi się, z czasami artykułowanym pytaniem: „ a co Ty tutaj właściwie robisz?”. Gdy odpowiadałem, że mam zamiar łapać nazajutrz prom na Karimunjawa – oczy się rozszerzały w zdziwieniu, a ja słyszałem tylko „oooo…”. No to nieźle się zapowiada. Po długich bojach z anty-angielskim recepcjonistą w mym hostelu udaje mi się dowiedzieć, że prom startuje o 9 rano, żeby ok. 15 dotrzeć na Wyspy, a jego koszt do 30 000 rupii (ok. 3 $) za klasę economic. Klasa VIP kosztowała 6 $, ale… czy ja wyglądam na VIP? ; ) I znowu… wchodzę na prom, i jestem gwiazdą. Częstowany fajkami i wszelkim konsumowanym właśnie jedzeniem, ginę w natłoku próśb o zdjęcie. Głupio się przyznać, ale formuje kolejkę w tym celu…  Po 4 godzinach na twardych siedzeniach pupa ma zaczyna mieć do mnie pretensje, że nie wybrałem opcji VIP. Cóż… W końcu jednak prom dobija do wybrzeży.

Drzewa, palmy, plaża, i WODA; jaka woda! Naprawdę nie mam pojęcia jak to opisać, ale wyobraźcie sobie wodę w basenie – jest całkiem przejrzysta, prawda? No to woda u wybrzeży Karimunjawa jest 3 razy bardziej przejrzysta. W porcie, wśród pracujących kutrów rybackich pływają całe ławice rybek i ryb, a ja stoję z rozdziawioną buzią, zamiast myśleć o zakwaterowaniu : ) Zapewne pomyślicie, że zaraz napisze, że zostałem noszony przez lokalną ludność na rękach. No niestety, nic z tego! Reakcje były jeszcze bardziej niesamowite…

Prom przybił do głównej wyspy, na której są 3 „główne” drogi (ubita ziemia+resztki asfaltu), kilka warungów (lokalnych jadłodajni), domy ludzi, meczet, 3 sklepy, i… dżungla : ) Później odkrywam jeszcze nawet dość luksusowy resort, w którym nie widziałem żywej duszy – oprócz jednej pary indonezyjskich turystów. Zgodnie z obietnicą daną w rekomendacji bezdomnego pana, nie zobaczyłem ani jednej białej twarzy… Wychodzę z plecakiem z promu, zaczynam iść jedną z „ulic” w poszukiwaniu noclegu i… Dzieci patrzą na mnie w niemym przerażeniu, i uciekają do domów. Naprawdę taki ze mnie potwór? Dorośli nie przerywają swoich czynności, spoglądając na mnie ukradkiem, czasem uśmiechając się i kiwają głową na powitanie. WOW! Czuję, że to jest prawdziwe i nieudawane – bardzo prawdziwe. Czując się jakbym dostał obuchem w głowę, znajduję pokój za 3 $ (łóżko, łazienka, wiatrak i lustro), i idę coś zjeść. Wchodzę do warungu, ludzie mnie witają, i… nikt się mną dalej nie interesuje! Podchodzę, biorę menu, i taaak… Zachciało się nieturystycznego miejsca?  Wszystko w bahasa indonesia language. Więc się zaczyna: pan mówi „ayam” – i imituje kurczaka, etc etc. Śmiechu mamy przy tym co niemiara, i po kilku minutach jestem już swój : ) Jako że pora już późna, po jedzeniu udaję się spać, co skutecznie utrudniają mi nawoływania do modlitwy dobiegające z meczetu. Co za dzień! Tylko te dzieci… Dlaczego tak?!

Zagadka rozwiązuje się dnia następnego, kiedy wychodzę z kwaterunku. Jestem natychmiast OTOCZONY przez hordę dzieciaków, z których każdy chce mnie dotknąć i zapytać „apa kabar?” (ind: jak się masz?). Nie mogę uwierzyć w to co się dzieje. Wczoraj uciekały na sam mój widok! Szok postępuje dalej, kiedy widzę, że dorośli uśmiechają się już dużo szerzej niż wczoraj, machają na powitanie. Nic nie mogę z tego pojąć; za krótko spałem, czy co?! Wszystko wyjaśnił mi nieco później pewnien młody chopak, jako chyba jedyna osoba na wyspach mówiąca cokolwiek po angielsku. Okazało się, że zaskoczyłem swym przybyciem społeczność lokalną. Dzieci nigdy nie widziały obcokrajowca, dlatego uciekały, a dorośli również nie byli pewni jak się zachować. Pocztą pantoflową (prosto z mego miejsca zakwaterowania) poszła we wioskę informacja, że „jestem w porządku” : ) Dzieciom zostało wytłumaczone, że jestem taki jak one, tylko inaczej wyglądam. No i od tego pamiętnego poranka poznałem, co to indonezyjska gościnność – bez słowa angielskiego : )  Wynająłem motocykl, żeby pokręcić się po głównej wyspie, ale gdzie tam… Co 100 m zatrzymywany byłem przez ludzi, żeby mi się przyjrzeć, uśmiechnąć, dotknąć, zapytać jak się czuję, zaprosić do meczetu na wspólną modlitwę. Nigdy tego nie zapomnę. Jeżdżąc po okolicy i rozgrzewając aparat fotograficzny do czerwoności : ) zatrzymuję się w przydrożnym sklepiku po wodę. Zaraz zbiega się cała rodzina, mieszkająca przy sklepiku. Wodę dostaję za darmo, dzieciaki przyglądają mi się uważnie, acz są trochę naburmuszone :) Pani domu wysyła męża na przydomową palmę po kokosa, którego następnie oporządza maczetą, wkłada do środka słomeczkę, i cyk! Jest drink.


 I tak sobie siedzimy, wpatrując się w siebie, uśmiechając się, i chłonąc naszą inność. Nie wiem kto dla kogo jest większą atrakcją : ) Okazuje się, że najstarszy syn zna troszeczkę angielskiego, więc wywiązuje się standardowa rozmowa, skąd, jak i gdzie. Pyta, skąd wiem o tym miejscu; i mówi, że nie mają tu wielu turystów – tych indonezyjskich oczywiście, bo z innymi to w ogóle nie bardzo, a szkoda, bo on by chciał angielski poćwiczyć. Tak też sobie siedzimy, sącząc z kokosów i pocąc się w piekielne popołudnie… Schodzą się ludzie z okolicznych chat, pojawia się grill, a na nim rybki, a ja zostaję zaproszony do wspólnego stołu – barakudy i jakiś gatunek małych rekinów- pycha! Kobiety biorą moje dłonie, i kierują je ku swoim twarzom, w geście takim, jakby się do nich przytulały. Czuję, że to bardzo specjalny moment. Ludzie próbują mi coś opowiedzieć, a mój biedny tłumacz stara się jak może, żeby przekazać mi cokolwiek z tego co mówią. Wszyscy żyją tu z rybołóstwa – biednie, ale szczęśliwie. Rząd się nimi nie interesuje, na wyspach nie ma żadnych przedstawicieli władz, nie wiadomo czy politycy nie sprzedadzą ich Chinom… Dlatego, że nic nie produkują, więc są bezużyteczni. Moja „awersja”, żeby nie powiedzieć nienawiść (choć staram się niczego nie nienawidzieć) do polityki i systemu wzrasta w huraganowym tempie. Pięknie. To będzie koniec beztroskiego i pięknego życia. Po jakimś czasie jadę w dalszą drogą, a moja złość na ten świat powoli ustępuje pod wpływem krajobrazów nietkniętych niczyją ręką. Od czasu do czasu nagle przy drodze wyrasta plaża jak z folderów – z obowiązkowymi palmami (których jest tu istne zatrzęsienie) i piaskiem tak białym, że bolą oczy…



W wodzie przy samym brzegu pływają ryby małe i duże – o wszystkich kolorach tęczy. Czegoś takiego w życiu nie widziałem. Krok od brzegu zaczyna się rafa koralowa. Boską idyllę może zakłócić jedynie kokos z głuchym hukiem spadający tuż obok mnie, bądź bolesne nastąpienie na kawałek koralowca. Ała! Następnego dnia czeka mnie nawiedzenie kilku z pozostałych 26 wysp. Większość z nich to niezamieszkane, prawdziwe wysepki Robinsona Crusoe – z palmami i plażami, którymi reklamować może się każde biuro turystyczne świata : ) Jestem w raju! Woda jest łagodna i ciepła, wokół mnie pływają małe rekiny i chyba wszystkie ryby świata, łącznie z żółwiami… Chcecie więcej? Proszę bardzo! W bonusie, na jednej z plaż, znajduję nowego iphone… Mam tylko nadzieję, że należał do jakiegoś bogatego turysty indonezyjskiego : )



Na łodzi rybackiej wraz ze mną jest grupa studentów z Jakarty, świetnie mówiąca po angielsku, i nie mogąca się nadziwić, jak się tu znalazłem : ) Zaczyna mnie to powoli irytować, że są to kolejni ludzie, którzy nakarmili mnie (gotowanie na plaży :) ), napoili… A na koniec okazało się, że wracamy na Jawę tym samym promem – zatem wzięli mnie ze sobą taksówką na dworzec autobusowy, rozpytali się dla mnie o odpowiedni transport, i… Oczywiście odmówili przyjęcia jakiejkolwiek sumy pieniędzy. Wycwaniłem się jednak, i żegnając się z nimi, wykorzystałem chwilę nieuwagi i wsunąłem jednemu z nich odpowiednią kasę – jest studentem, będzie miał „na piwo” : P

Karimunjawa… Kiedyś zabiorę tam jakąś Bardzo Specjalną Osobę… 

wtorek, 16 kwietnia 2013

Koh Phi Phi – czyli wyspiarskie piękno zatrute komercją


Po przygodach kilku, wspomnianych w poprzednim wpisie, kacu gigancie, kilku zagubionych rzeczach i spóźnieniu na prom – uznaję, że potrzebny jest mi relaks w prawdziwie rajskiej atmosferze. Wybór pada więc na osławione wyspy Koh Phi Phi. Popularność swą zawdzięczają głównie filmowi „Niebiańska plaża”, który kręcony był właśnie tam – na Phi Phi. Przyciągnięty obietnicą niebiańskiej plaży ładuję się na prom (pełen „backpackersów” z Australii i UK w koszulkach na ramiączkach z napisem „Full Moon party” – pierwsze ostrzegawcze światełko się zapala, ale jest już za późno, żeby uciekać).  Po dwóch godzinach na wodzie, oczom mym ukazują się imponujące formacje skalne wyrastające wprost z wody, i porośnięte tropikalną roślinnością… Myślę sobie: „chyba jednak nie popełniłem błędu, wow…”.


Czar pryska z chwilą dobicia promu do brzegu. Dzikie tłumy turystów wylewających się z dwóch innych łodzi, głośny Justin Bieber w remixie sączący się z wielkich głośników, mający chyba „umilić” turystom pierwsze chwile na wyspie, tłumy naganiaczy do hoteli. Dodajmy do tego groźnych panów nawołujących przez megafony do uiszczenia opłaty w wysokości 20 Bahtów, która rzekomo idzie na utrzymanie Phi Phi w czystości. Koszmar! Znajduję się w samym centrum turystycznego piekiełka, pełnego restauracji, pubów z pijanymi Brytyjczykami i Australijczykami (naprawdę nie uparłem się na te nacje – po prostu wiodą prym w tym sporcie) i agencji turystycznych oferujących snorkeling, nurkowanie, transport na inne wyspy etc etc. Ratunku! Cudem znajduję łóżko w dormitorium za horrendalną cenę 12 $ za noc – cóż… Wieczorem wyruszam coś zjeść, oraz zrobić wstępny rekonsesans. Okazuje się, że indywidualne wynajęcie łodzi w celu pokręcenia się po plażach i wysepkach Phi Phi nie wchodzi w grę ze względu na… Tak, zgadliście – cenę. Z drugiej jednak strony oferta zorganizowanego wypadu w kilka miejsc (plaże i snorkeling, ze słynną Maya Bay z filmu) wygląda całkiem interesująco, a cena nie zniechęca – chyba się zdecyduję. Najpierw jednak chcę zobaczyć te miejsca, gdzie mogą zanieść mnie nogi. Następnego ranka wydostaję się z getta dla turystów, i… Zostaję rozłożony na łopatki samą drogą na Long Beach, prowadzącą wzdłuż wybrzeża, oraz chwilami przez dżunglę. Coś pięknego! Chyba jednak nie przesadzali z informacją, że Phi Phi jest jedną z najpiękniejszych wysp Tajlandii. Mijam ukwiecone drzewa, malutkie prywatne plaże (z których nikt mnie nie wygania, kiedy przystaję, żeby popływać), i urokliwe bungalowy w lesie, z widokiem na wybrzeże. W głowie wibruje pytanie: „cholera, ile to musi kosztować?”.



Docieram do Long Beach, i… kolejne wow. Miałem nadzieję, że piasek będzie naturalnym peelingiem dla mych stóp, jednak srodze się rozczarowałem – po plaży chodzi się bowiem jak po mące J Przyjemnie zaskakuje mnie brak dzikich tłumów– zapewne śpią, i zbierają siły na kolejne party – cóż… lepiej dla mnie ;P Spędzam najbardziej leniwy dzień, o jakim tylko możecie pomyśleć – i dobrze mi z tym! Po południu czeka na mnie bowiem mały wysiłek fizyczny…
Z

Wykończony przez słońce, ok. godziny 17 wkładam buty trekkingowe, i zmierzam w stronę punktu widokowego, z którego roztacza się widok na całą wyspę. Pokonuję bardzo wiele schodów (nie mam natury matematyka – nie liczyłem), po drodze mijając turystów z Chin i Japonii w stanie agonalnym, i wymiotującego chłopaka w koszulce „Full Moon Party” (wysiłek + alkohol to nienajlepsze połączenie, obawiam się…), po czym upocony jak nieboskie stworzenie docieram do takich oto widoków – nienajgorsze, prawda? Szkoda tylko, że za puszkę coca coli życzą sobie 3 $ J




Wizyta na słynnej „Niebiańskiej Plaży” udowodniła mi, że magia kamery może uczynić dosłownie wszystko. Absolutnie nie sugeruję, że jest tam brzydko! Wprost przeciwnie – jest niesamowicie – mam na myśli szczególnie ogromne masywy skalne otaczające zatokę – coś pięknego. Jednak sama plaża… Nie można jej odmówić przymiotnika „rajska”, ale… Takich plaż na Phi Phi (i innych wyspach Tajlandii) znajdzie się co najmniej kilka(naście)… W połączeniu jednak z okolicznościami przyrody wokół plaży… Niech będzie – niebiańska! Żeby nie było za słodko… Złośliwa Natura umieściła w tym przepięknym zakątku jedną pułapkę – dno jest niesamowicie kamieniste, i można się niebiańsko pokaleczyć J Inna sprawa, że bez problemu można zobaczyć te większe kamienie i koralowce…





Myślicie że plażowanie w tropikach to samo lenistwo, błogostan i ogólna przyjemność? Nie ukrywam, że często tak jest, ale czasami… Koh Phi Phi pokazało mi, że czas spędzony na plaży może być bardziej niż stresujący! Ostatniego dnia pobytu zdecydowałem się wziąć tzw „taxi boat”, żeby podrzuciło mnie do naturalnie „prywatnej” plażyczki. Prywatność wynika z faktu, że można tam dostać się tylko łodzią, bądź kajakami – w to mi graj! Jaśniutki piasek, lazurowa woda, spokój, i zieleń dookoła, a nawet… Huśtawka!

Rzuciłem się w wir poznawania okoliczności najbliższej przyrody, pluskania się w wodzie… Wdałem w małą pogawędkę z parą Amerykanów pytających, czy chciałbym może zapalić z nimi crack (?!!!)… Grzecznie podziękowałem za tą kuszącą propozycję, crackheads się oddalili, ja zaś umęczony spocząłem na piasku, i nawet zacząłem zasypiać, gdy nagle… Czuję, że ktoś się we mnie wpatruje, więc otwieram oczy, i widzę


Bezczelnie wyciągnęły do mnie ręce, jak portier w oczekiwaniu na napiwek, a gdy niemo zaprotestowałem (a może cały czas próbowałem otrząsnąć się z szoku) – wzięły sprawy w swoje łapy, a raczej… Moją koszulkę. Już jej więcej nie zobaczyłem J  Wniosek – Jeśli włóczysz się po plażach Tajlandii, miej ze sobą jakiś okup dla tych małpiszonów. A oto jaki los spotyka wszystkich przybywających w ich posiadłości – kontrola!


Koh Phi Phi… Słowem podsumowania, jest to Raj, z którego Tajowie uczynili dobrze naoliwioną maszynę do zarabiania pieniędzy. Stąd moje mieszane uczucia co do tego miejsca.Obiektywnie przyznać trzeba, że odpowiednie służby dbają o czystość miejsca – co za ulga! Absolutnie nie żałuję, że się tam zjawiłem – a raczej żałowałbym, gdybym się nie zjawił J Lubię czasem zastanawiać się, jak pięknym miejscem byłoby Koh Phi Phi, gdyby nie film „The Beach”…  Możecie uważać, że przesadzam, przypisując mu taką rolę, ale… Przekonajcie się sami – 90 % reklamy wyspy zbudowane jest właśnie na fakcie, że DiCaprio tarzał się w tych piaskach.
Leo, Leo, coś Ty zrobił… 

czwartek, 11 kwietnia 2013

Muay Thai w pociągu - czyli awantura po tajsku

Obiecany wpis "specjalny" - czyli jak zamiast nocy w pociągu, zafundowałem sobie noc na Tajskim komisariacie policji :) 
Postanowiłem w ramach bratania się z lokalnymi udać się w dalszą podróż (na tajskie wyspy) nocnym pociągiem. Miłe złego początki... Sensacja na stacji - jedyny białas - sesje zdjęciowe, uśmiechy pytania łamanym angielskim - miło. Kupiłem bilet, dostałem miejscówkę, czekam. Pociąg wtoczył się na stacje, znalazłem swój wagon, i co? I oczywiście akurat tam ujrząłem łysego, nawalonego i awanturującego się Taja, ryczącego coś w swoim języku, oraz przerażonych, wtłoczonych w swoje miejsca ludzi. Złożyło się tak nieszczęśliwie, że miejscówka ma zlokalizowana była tuż za nim. Odczekałem chwil kilka, po czym widząc że nie zamierza skończyć się pieklić, ruszyłem w jego kierunku, z zamiarem przejścia do swego miejsca. Błędnie założyłem, że jako "farang" (biały, obcokrajowiec), przecisnę się obok niego bez perturbacji. Pan jednak nie zwrócił uwagi na kolor mej skóry (chwala mu za to, mimo wszystko :D), i... przydzwonił mi w głowę ciosem nagłym i dość sprawnym, jak muszę przyznać. Niewiele myśląc, i niejako automatycznie - oddałem mu pięknym za nadobne - wprost w jego łysą glacę, wzbudzając okrzyki przerażenia, a nawet oklaski z części zgromadzonych :D  I rozpętało się piekło...Zanim zdążyłem pomyśleć "o kurwa", a mój przeciwnik otrząsnąć się z szoku, była już przy nas ochrona kolei i policja (jak oni to zrobili? tak szybko?). Spuścili straszliwy łomot łysemu, a mnie poprosili ze sobą, celem wyjaśnień i papierkowej roboty... Chcąc niechcąc, mój pociąg odjechał, ja wylądowałem na komisariacie, spisałem zeznania, za pomocą google translator :D Zostało mi powiedziane, że gościa wylali z wojska za picie, i stąd awantura. Przeprosili za kłopot, upewnili się że nic mi nie jest, nakarmili, wykupili bilet na pociąg rano (a był wieczór, ok 21), i nocowałem w jakimś pokoju, na policji właśnie ;p 
Tajlandia - Kraina Uśmiechu... :) 

sobota, 6 kwietnia 2013

Uroki tajskiej prowincji i... Dzikie Full Moon Party na wyspie Koh Phangan

Powietrze jakby lepsze, słychać śpiewające ptaki, które w końcu nie są zagłuszane przez miliony silników... Jedyne 2 godziny drogi, i znajduję sie w Kanchanaburi - uroczym małym mieście  w prowincji o tej samej nazwie. Dlaczego Kanchanaburi? Tu można znaleźć słynny most na rzece Quai (Kwai), i baardzo profesjonalnie zorganizowane  muzeum "Death Railway"  - polecam każdemu, komu choćby podobał się film "Most...". Patrząc na historię ję holenderskich, brytyjskich i azjatyckich jeńców wojennych Japonii człowiek uświadamia sobie, że nam w Europie okropności II wojny światowej kojarzą się głównie z tymi niedobrymi Niemcami i Rosjanami... Tymczasem wojna po drugiej stronie globu była nie mniej okrutna - wyobraźcie sobie obozy pracy/koncentracyjne umiejscowione w środku dżungli - z wszelkim robactwem, niebezpiecznymi zwierzętami, brudną wodą (bądź jej brakiem), nieludzkimi temperaturami i okrutnymi japońskimi oficerami, dla których liczyło się tylko ukończenie mostu. Dzisiaj historia ta jest głównym magnesem przyciągającym turystów (naprawdę szczątkowe ilości, w porównaniu z innymi miejscami w Tajlandii)





Znajduję mały hotelik, położony tuż nad rzeką Kwai, z leżakami i hamakami rozpiętymi między palmami (już wiem, czego będzie mi brakowało w Polsce...). Za pokój z wiatrakiem, łóżkiem, szafą i łazienką płacę... 6 zł. Jak tu nie kochać Azji?! Zaraz obok jest małą restauracyjka z jedzeniem zarówno europejskim jak i tajskim - wszystko w granicach 1.5 $.



 Sznycel wiedeński na Dalekim Wschodzie? Czemu nie! Tym bardziej, że przechodzę mały kryzys żywieniowy objawiający się totalnym wstrętem do ryżu, nudli i zapachu azjatyckich przypraw. Otwieram menu i... jestem w raju! Spaghetti, rolady, burgery, i... ziemniaki! Choć Azjaci twierdzą, że ziemniaki jedzą tylko najbiedniejsi... Ci, których nie stać nawet na miskę ryżu. Cóż... Nie mam absolutnie nic przeciwko, żeby na kilka dni stać się biedakiem :) Samo miasto jest niewiarygodnie wyluzowane - nikt nie namawia do wzięcia moto taxi, kupna czegokolwiek... Jedynie masujące panie uśmiechają się zachęcająco :) Wychodzę z hostelu, i po drugiej stronie ulicy mam Reggae Bar z ekipą grającą tajskie Reggae - nic więcej nie jest mi potrzebne. Atmosfera rozleniwia mnie do tego stopnia, że cały następny dzień po przyjeździe spędzam w hamaku z książką, wstając tylko od czasu do czasu w celu uzupełnienia płynów i węglowodanów w organiźmie - la vita e bella...
Przyszedł jednak czas, żeby wyrwać się z tego lenistwa w czystej postaci, i ruszyć w stronę południa Kraju, na osławioną wyspę Koh Phan Gan, gdzie co miesiąc odbywa się jedna z największych na świecie beach party - Full Moon Party - straszliwa impreza przy pełni księżyca. Gromadzi się na niej ok 30 000 ludzi... Świadomie rezygnuję z wygodnej, turystycznej opcji dostania się tam klimatyzowanym busem i promem. Decyduję się na opcję autobus+pociąg+prom. Wszystko ma zająć mi ok 20 godzin, wliczając całą noc w pociągu, tajlandzkiej 3 klasy (tak tak - tej najtańszej) na plastikowych siedzeniach... Przeczuwam przygodę, i... Nie mylę się. W specjalnym wpisie następnym opiszę krótką acz treściwą historię z nocnego pociągu właśnie - motywem przewodnim Muai Thai... :) Ale zanim następny wpis...
Decyzja o podróży na własną rękę zaowocowała wielkim poruszeniem na stacji kolejowej - wszyscy jak jeden mąż wyciągnęli aparaty i ręce gotowe do uścisku. Prym wiodła pewna na oko 5letnia panna, namiętnie pstrykająca mi fotki z komórki Mamy. Zawstydziła się dopiero, gdy ja wyjąłem swój telefon, żeby zrobić jej zdjęcie :) Padały też pytania: "Why no tourist office for You?" - "I don't like tourist office, I just want to travel like You". Odpowiedziało mi zdumione spojrzenie, pełne uznania pomieszanego z szokiem, i głębokie:"ooooooo....".
Po całonocnej jeździe w zatłoczonym(a to niespodzianka...) wagonie, ląduję w Surat Thani - mieście, skąd wyrusza znakomita większość promów na tajskie wyspy. Po standardowym "only 1.5 h sir! 100% !" ze strony pani sprzedającej bilety, wchodzę na prom, żeby stwierdzić, że podróż zabrała mi prawie 3 h (marzę żeby spotkać Panią "100 %", i powiedzieć jej, co myślę o jej zapewnieniach, tym bardziej, że jestem zmęczony i zły po ciężkiej nocy w pociągu). Czas i doświadczenia robią jednak swoje - godzę się ze swym losem, i odtąd do każdego czasu przejazdu dodaję jakieś 2 godzinki :)
Koh Phan Gan... Podobnież ulubiona wyspa Króla... Rzeczywiście - całkiem niebrzydka;



 przeszkadza mi tylko jedno: tłumy nawalonych i nadmuchanych facetów w koszulkach na ramiączkach mówiących akcentem brytyjskim bądź australijskim, wraz z ich pijanymi mniej lub bardziej towarzyszkami życia/podróży.Po wykańczających poszukiwaniach znajduję materac na poddaszu biura podróży za "jedyne" 15 $ za noc...Gdzie mój pokój za 2 $?! Nie skarżę się jednak - przyjechałem w końcu uczestniczyć w dużym wydarzeniu... Spędzam leniwy dzień na pięknej plaży, będąc kąsany przez mikro meduzy, których nie można zobaczyć, a jedynie poczuć... Wieczorem zaś... Muai Thai fighting! Lokalna szkółka Muai Thai raz w tygodniu organizuje wieczór, w którym można obejrzeć 5 walk. Być może nie jest to najwyższy poziom, ale na pewno coś prawdziwego, a i zakłady dotyczące wygranych oscylują wokół 1000 $ - dość poważna sprawa zatem :) 500 bahtów, i mam miejscówkę przy ringu, mogę zatem wczuć się w ból odczuwany przez zawodników, a uwierzcie - walczący się nie oszczędzają... Jest też coś magicznego w całej ceremonii, podczas której zawodnik przygotowuje się do walki - wznosi modły do Buddy w każdym narożniku ringu, po czym na środku wykonuje swego rodzaju taniec dziękczynny. Każda walka to 5 rund, z czego większość starć kończy się nokautem, bądź nokautem technicznym. Nota bene: krwawienie nie kończy walki! Jednym słowem - emocje gwarantowane :) Idąc do toalety przechodziłem przez szatnię zawodników, w której rozgrzewali się przed starciem - całkiem interesujące doświadczenie...




Full Moon Party...






 Tajowie naprawdę oszaleli, że organizują coś takiego raz w miesiącu. Na wyspę zjeżdżają hordy spragnionych alkoholu ludzi z całego świata. Stąd też nie pije się regularnych drinków, a tzw buckets (wiadra), które wyglądają tak:


Wlewa się do takiego wiaderka pół litra bądź 0.25 l trunku (wódka, tajskie whisky etc et), do tego puszkę coli, red bulla, i... gotowe. Na samej plaży rozstawione są wielkie soundsystemy, głównie z muzyką elektroniczną, choć znalazłem nawet swój kącik Reggae i Rap :) Na każdym kroku widać lokalnych wykonujących fireshows - na naprawdę niesamowitym poziomie. Setki białasów parzą się, skacząc przez wielką płonącą skakankę.  Poza tym... hordy ludzi na plaży, hordy ludzi w przyplażowych klubach, hordy ludzi załatwiających swe potrzeby fizjologiczne w morzu, a zaraz obok nich radośnie pluskające się zakochane pary... I jeszcze jedna rzecz: ostrzegam przed Sang Som - tajlandzkim rumem! Wcale nie wypiłem go dużo, a skończyłem ze zgubionym kluczem do hostelu i pieniędzmi, także: ku przestrodze :) Następnego dnia zaś spóźniłem się na swój poranny prom (nie pijcie Sang Som..:) ), zaś na tym, na który zdążyłem... Ujrzałem istny Armagedon. 80 % pasażerów wymiotowało za burtę, a bladość ich oblicz przebijała się nawet przez opaleniznę... Na sam koniec podróży zaś - już na pomoście, jeden z imprezowiczów zatrzymał się, zwymiotował, po czym poślizgnął się na własnej treści żołądka, i wpadł wraz z całym bagażem do wody... Podsumowując - jak Full Moon Party, to z rozwagą! ;)