Padają niekończące się pytania o kraj mego pochodzenia i
zawód. Kiedy odpowiadam, że jestem z „Polandii” od razu słyszę wykład o podobieństwie
naszych flag (są w tym niesamowicie zorientowani – wszyscy J ), i zaczynają się
gadki o piłce nożnej, która jest wielką namiętnością tego narodu. Baardzo
często pokazują mi niesamowitą dla mnie znajomość aktualnych wydarzeń w ligach
angielskich, hiszpańskich i włoskich – to jest dopiero egzotyka : ) Ile razy za cokolwiek (oprócz transportu) chcę
zapłacić, pada sakramentalne: „przyjechałeś na drugi koniec świata, żeby
zobaczyć mój kraj, jesteś gościem i za nic nie będziesz płacił”. A średnie
zarobki tutaj wynoszą około 100 $ miesięcznie… I weź tu takiemu coś
przetłumacz! Mówię z pełną odpowiedzialnością: tak niesamowitych ludzi nie
spotkałem nigdzie, i oficjalnie stają się moim numerem jeden na liście najbardziej
przyjaznych obywateli świata. Niejednokrotnie jeszcze będę zachodził w głowę,
jak to jest możliwe, że pracując tak cholernie ciężko, w takich warunkach, i za
takie pieniądze, cały czas można się uśmiechać… Jest tylko jedna zasada: trzymać się z daleka
od „mafii przewozowej” (czyli 90% oferujących transport, a weź tu w
300milionowym kraju znajdź te w miarę uczciwe 10%...), która bezlitośnie
zdziera z turystów i backpackersów ostatnie grosze. Choć i oni potrafią być
bardziej niż mili i gościnni, o czym osobiście się przekonałem, w drodze do
wulkanów : )
Sama Yogyakarta… Pełna jest historii, sztuki, ulicznego
graffiti, batików, i tańca – a wszystko to w wydaniu tradycyjno –ludowym. Pewna
Pani z Papuy, spotkana w autobusie z lotniska , poleciła mi tani i porządny
hostel w dobrej lokalizacji. Nie wspomniała tylko, że jedynymi jego klientami
są zorganizowane i ogromne (po 300 osób) grupy indonezyjskich uczniów,
przybywających na wycieczki z całego kraju. Ja zaś byłem oczywiście jedynym
białasem w przybytku, i główną atrakcją dla dzieciaków młodszych i starszych.
Zdjęć, „hello mister”, pytań co myślę o Indonezji i uśmiechów od ucha do ucha
nie zliczę J
Po tej beztrosce nadszedł jednak czas, żeby spakować
ponownie plecak (który rozpaczliwie potrzebuje krawca, ale w natłoku spraw i
zdarzeń…), i ruszyć w drogę, do podobno prawdziwego jeszcze i nietkniętego
przez turystykę raju na ziemi…
Karimunjawa Islands… Sama nazwa brzmi egzotycznie, prawda?
Nigdy nie dowiedziałbym się o tym miejscu, gdyby nie sugestia pewnego
bezdomnego Indonezyjczyka mówiącego niesamowicie po angielsku. Był kierowcą
pracującym nielegalnie w USA. Spowodował wypadek, w wyniku którego zginęło
troje ludzi. Deportacja, 3 lata w więzieniu w Jakarcie, i margines społeczny po
wyjściu. Stwierdził, że nie zobaczę tam ani jednej bladej twarzy – ujrzę za to
rajskie okoliczności, i prawdziwą twarz jego rodaków, nie zepsutą przez hordy
bogatych turystów. Po takiej rekomendacji nie wahałem się ani chwili.
Niespokojnie zastanawiając się, co takiego ujrzę tam, skoro już „tutaj”
przeżywam jedno wielkie WOW związane z ludźmi. Długo rozważałem, czy
upubliczniać nazwę tego miejsca, w obawie o jego dziewicze piękno i spokój, ale
doszedłem do wniosku, że blog mój jest niszowy, i Karimunjawas się krzywda nie
stanie : ) To 27 wysepek zagubionych na Morzu Jawajskim, na północ od Jawy. Żeby
tam dotrzeć… To nie takie proste! Najpierw na jednej nodze i z plecakiem na
plecach przejechałem w nieludzko zatłoczonym busiku 200 km po wertepach Jawy,
na samą jej północ, do miasteczka Jepara. Tam ludzie z niekłamaną ciekawością
przyglądali mi się, z czasami artykułowanym pytaniem: „ a co Ty tutaj właściwie
robisz?”. Gdy odpowiadałem, że mam zamiar łapać nazajutrz prom na Karimunjawa –
oczy się rozszerzały w zdziwieniu, a ja słyszałem tylko „oooo…”. No to nieźle
się zapowiada. Po długich bojach z anty-angielskim recepcjonistą w mym hostelu
udaje mi się dowiedzieć, że prom startuje o 9 rano, żeby ok. 15 dotrzeć na
Wyspy, a jego koszt do 30 000 rupii (ok. 3 $) za klasę economic. Klasa VIP
kosztowała 6 $, ale… czy ja wyglądam na VIP? ; ) I znowu… wchodzę na prom, i
jestem gwiazdą. Częstowany fajkami i wszelkim konsumowanym właśnie jedzeniem,
ginę w natłoku próśb o zdjęcie. Głupio się przyznać, ale formuje kolejkę w tym
celu… Po 4 godzinach na twardych
siedzeniach pupa ma zaczyna mieć do mnie pretensje, że nie wybrałem opcji VIP.
Cóż… W końcu jednak prom dobija do wybrzeży.
Drzewa, palmy, plaża, i WODA; jaka woda! Naprawdę nie mam
pojęcia jak to opisać, ale wyobraźcie sobie wodę w basenie – jest całkiem
przejrzysta, prawda? No to woda u wybrzeży Karimunjawa jest 3 razy bardziej
przejrzysta. W porcie, wśród pracujących kutrów rybackich pływają całe ławice
rybek i ryb, a ja stoję z rozdziawioną buzią, zamiast myśleć o zakwaterowaniu :
) Zapewne pomyślicie, że zaraz napisze, że zostałem noszony przez lokalną
ludność na rękach. No niestety, nic z tego! Reakcje były jeszcze bardziej
niesamowite…
Prom przybił do głównej wyspy, na której są 3 „główne” drogi
(ubita ziemia+resztki asfaltu), kilka warungów (lokalnych jadłodajni), domy
ludzi, meczet, 3 sklepy, i… dżungla : ) Później odkrywam jeszcze nawet dość
luksusowy resort, w którym nie widziałem żywej duszy – oprócz jednej pary
indonezyjskich turystów. Zgodnie z obietnicą daną w rekomendacji bezdomnego
pana, nie zobaczyłem ani jednej białej twarzy… Wychodzę z plecakiem z promu,
zaczynam iść jedną z „ulic” w poszukiwaniu noclegu i… Dzieci patrzą na mnie w
niemym przerażeniu, i uciekają do domów. Naprawdę taki ze mnie potwór? Dorośli
nie przerywają swoich czynności, spoglądając na mnie ukradkiem, czasem
uśmiechając się i kiwają głową na powitanie. WOW! Czuję, że to jest prawdziwe i
nieudawane – bardzo prawdziwe. Czując się jakbym dostał obuchem w głowę,
znajduję pokój za 3 $ (łóżko, łazienka, wiatrak i lustro), i idę coś zjeść.
Wchodzę do warungu, ludzie mnie witają, i… nikt się mną dalej nie interesuje!
Podchodzę, biorę menu, i taaak… Zachciało się nieturystycznego miejsca? Wszystko w bahasa indonesia language. Więc
się zaczyna: pan mówi „ayam” – i imituje kurczaka, etc etc. Śmiechu mamy przy
tym co niemiara, i po kilku minutach jestem już swój : ) Jako że pora już
późna, po jedzeniu udaję się spać, co skutecznie utrudniają mi nawoływania do
modlitwy dobiegające z meczetu. Co za dzień! Tylko te dzieci… Dlaczego tak?!
Zagadka rozwiązuje się dnia następnego, kiedy wychodzę z
kwaterunku. Jestem natychmiast OTOCZONY przez hordę dzieciaków, z których każdy
chce mnie dotknąć i zapytać „apa kabar?” (ind: jak się masz?). Nie mogę
uwierzyć w to co się dzieje. Wczoraj uciekały na sam mój widok! Szok postępuje
dalej, kiedy widzę, że dorośli uśmiechają się już dużo szerzej niż wczoraj,
machają na powitanie. Nic nie mogę z tego pojąć; za krótko spałem, czy co?! Wszystko
wyjaśnił mi nieco później pewnien młody chopak, jako chyba jedyna osoba na
wyspach mówiąca cokolwiek po angielsku. Okazało się, że zaskoczyłem swym
przybyciem społeczność lokalną. Dzieci nigdy nie widziały obcokrajowca, dlatego
uciekały, a dorośli również nie byli pewni jak się zachować. Pocztą pantoflową (prosto
z mego miejsca zakwaterowania) poszła we wioskę informacja, że „jestem w
porządku” : ) Dzieciom zostało wytłumaczone, że jestem taki jak one, tylko
inaczej wyglądam. No i od tego pamiętnego poranka poznałem, co to indonezyjska
gościnność – bez słowa angielskiego : )
Wynająłem motocykl, żeby pokręcić się po głównej wyspie, ale gdzie tam…
Co 100 m zatrzymywany byłem przez ludzi, żeby mi się przyjrzeć, uśmiechnąć,
dotknąć, zapytać jak się czuję, zaprosić do meczetu na wspólną modlitwę. Nigdy
tego nie zapomnę. Jeżdżąc po okolicy i rozgrzewając aparat fotograficzny do
czerwoności : ) zatrzymuję się w przydrożnym sklepiku po wodę. Zaraz zbiega się
cała rodzina, mieszkająca przy sklepiku. Wodę dostaję za darmo, dzieciaki
przyglądają mi się uważnie, acz są trochę naburmuszone :) Pani domu wysyła męża
na przydomową palmę po kokosa, którego następnie oporządza maczetą, wkłada do
środka słomeczkę, i cyk! Jest drink.
I tak sobie siedzimy,
wpatrując się w siebie, uśmiechając się, i chłonąc naszą inność. Nie wiem kto
dla kogo jest większą atrakcją : ) Okazuje się, że najstarszy syn zna
troszeczkę angielskiego, więc wywiązuje się standardowa rozmowa, skąd, jak i
gdzie. Pyta, skąd wiem o tym miejscu; i mówi, że nie mają tu wielu turystów –
tych indonezyjskich oczywiście, bo z innymi to w ogóle nie bardzo, a szkoda, bo
on by chciał angielski poćwiczyć. Tak też sobie siedzimy, sącząc z kokosów i
pocąc się w piekielne popołudnie… Schodzą się ludzie z okolicznych chat,
pojawia się grill, a na nim rybki, a ja zostaję zaproszony do wspólnego stołu –
barakudy i jakiś gatunek małych rekinów- pycha! Kobiety biorą moje dłonie, i
kierują je ku swoim twarzom, w geście takim, jakby się do nich przytulały.
Czuję, że to bardzo specjalny moment. Ludzie próbują mi coś opowiedzieć, a mój
biedny tłumacz stara się jak może, żeby przekazać mi cokolwiek z tego co mówią.
Wszyscy żyją tu z rybołóstwa – biednie, ale szczęśliwie. Rząd się nimi nie
interesuje, na wyspach nie ma żadnych przedstawicieli władz, nie wiadomo czy
politycy nie sprzedadzą ich Chinom… Dlatego, że nic nie produkują, więc są
bezużyteczni. Moja „awersja”, żeby nie powiedzieć nienawiść (choć staram się
niczego nie nienawidzieć) do polityki i systemu wzrasta w huraganowym tempie.
Pięknie. To będzie koniec beztroskiego i pięknego życia. Po jakimś czasie jadę
w dalszą drogą, a moja złość na ten świat powoli ustępuje pod wpływem krajobrazów
nietkniętych niczyją ręką. Od czasu do czasu nagle przy drodze wyrasta plaża
jak z folderów – z obowiązkowymi palmami (których jest tu istne zatrzęsienie) i
piaskiem tak białym, że bolą oczy…
W wodzie przy samym brzegu pływają ryby małe i duże – o
wszystkich kolorach tęczy. Czegoś takiego w życiu nie widziałem. Krok od brzegu
zaczyna się rafa koralowa. Boską idyllę może zakłócić jedynie kokos z głuchym
hukiem spadający tuż obok mnie, bądź bolesne nastąpienie na kawałek koralowca.
Ała! Następnego dnia czeka mnie nawiedzenie kilku z pozostałych 26 wysp.
Większość z nich to niezamieszkane, prawdziwe wysepki Robinsona Crusoe – z
palmami i plażami, którymi reklamować może się każde biuro turystyczne świata :
) Jestem w raju! Woda jest łagodna i ciepła, wokół mnie pływają małe rekiny i
chyba wszystkie ryby świata, łącznie z żółwiami… Chcecie więcej? Proszę bardzo!
W bonusie, na jednej z plaż, znajduję nowego iphone… Mam tylko nadzieję, że
należał do jakiegoś bogatego turysty indonezyjskiego : )
Na łodzi rybackiej wraz ze mną jest grupa studentów z
Jakarty, świetnie mówiąca po angielsku, i nie mogąca się nadziwić, jak się tu
znalazłem : ) Zaczyna mnie to powoli irytować, że są to kolejni ludzie, którzy
nakarmili mnie (gotowanie na plaży :) ), napoili… A na koniec okazało się, że
wracamy na Jawę tym samym promem – zatem wzięli mnie ze sobą taksówką na
dworzec autobusowy, rozpytali się dla mnie o odpowiedni transport, i…
Oczywiście odmówili przyjęcia jakiejkolwiek sumy pieniędzy. Wycwaniłem się
jednak, i żegnając się z nimi, wykorzystałem chwilę nieuwagi i wsunąłem jednemu
z nich odpowiednią kasę – jest studentem, będzie miał „na piwo” : P
Karimunjawa… Kiedyś zabiorę tam jakąś Bardzo Specjalną
Osobę…
Cześć!
OdpowiedzUsuńFajny opis. Za 2 tygodnie wybieram się do Indonezji i również szukałem jakiejś oazy spokoju i wybór padł na Karimunjawa. Jeśli mam być szczery to trochę czytałem o tych wyspach i nie odczułem że jest to aż takie odludzie i że biali tam się nie pojawiają. CZytając Twoją relację wygląda to tak jakbyś pisał to w 2003 r a nie w 2013:)
Przeczytałem kilka relacji, jednakże mam kilka pytań. Mam nadzieje że mi pomożesz. Mianowicie:
1. Będę jechał z Yogyakary i chciałbym zapytać czy jest bezpośredni autobus do Jepary, czy trzeba się przesiadać w Semarangu? Jeżeli tak to może pamiętasz czy są często czy np tylko 1 dziennie?
2. Jak wygląda kwestia noclegów na wyspie i ile faktycznie kosztują. Bo z tego co widziałem np. w Lonely Planet ceny najniższe zaczynają się od ok 15$.
3. Pisałeś że zwiedzałeś inne wyspy. Wynajmowałeś w tym celu łódkę? Ile to kosztuje? Czy miałeś ze sobą sprzęt do snorkelingu/nurkowania?
Dziękuję Ci z góry z odpowiedzi, będę ogromnie wdzięczny.
Pozdrawiam
Krystian M.
Ciekawe.. kto bedzie ta Bardzo Specjalna Osoba
OdpowiedzUsuń