poniedziałek, 1 kwietnia 2013

Stolica Krainy Uśmiechu


„Inaczej” zrobiło się już na granicy kambodżańsko-tajlandzkiej. Zjawiłem się tam o 6 rano – miałem więc godzinę do otwarcia ruchu granicznego. Czas na obserwację. Nie tylko po rysach twarzy można rozróżnić Tajów od mieszkańców Kambodży. Lepsze ciuchy i dumna postawa wskazują na Syjamczyków. Stoję w wielkiej kolejce, o 6:30 z czoła spada pierwsza kropla potu. Wszycy pogrążeni w bezruchu i letargu, aż tu nagle… Z głośników zaczyna ryczeć doniosła muzyka, z jeszcze bardziej doniosłym śpiewem – wszyscy podrywają się z miejsc, zdejmują nakrycia głowy. Na maszt wciągana jest flaga Tajlandii. W chwili kiedy muzyka milknie… Stoję i oczom nie wierzę! Dosłownie znikąd pojawiają się całe przenośne restauracje na kółkach– ciągnięte przez ludzi, silniki, osły… Przez granicę przelewa się istna powódź wózków i ludzi. Różnica między totalną ciszą godziny 6:59 a absolutnym zgiełkiem godziny 7:01 jest tak wielka, że czuję się jakbym był świadkiem wybuchu jakiejś bomby – stoję z otwartą buzią  i zapewne nie wyglądam bardzo inteligentnie J Czas jednak przedostawać się do Krainy Uśmiechu… Usłyszana przeze mnie muzyka okazuje się być hymnem na cześć tajskiego Króla, który otaczany jest tutaj czcią prawdziwie boską, a jego wizerunki są wszechobcne. Za nawet przypadkowe nadepnięcie banknotu (z wizerunkiem Króla, oczywiście) można mieć poważne problemy. Chcesz zrobić sobie wroga w 5 sekund? Źle wyraź się o Królu… Jest to absolutnie niedopuszaczalne, i lepiej nie wchodzić w żadne dyskusje natury politycznej.
Jakie są pierwsze wrażenia z Tajlandii? DROGI! Czuję się prawie jak w Europie – może i chwilami dziurawy, ale jednak asfalt… Ba! Mają nawet autostrady. Jest naprawdę światowo, i widać na pierwszy rzut oka, że to zdecycowanie jeden z najbogatszych krajów Azji Płd-Wsch. Szok wzbudza u mnie widok otyłych Tajów. Jest to obrazek niewyobrażalny w Laosie, Kambodży, a nawet Wietnamie… Po długiej podróży kojąco wpływają na mnie uśmiechy miejscowych, oraz ich charakterystyczne powitanie oraz podziękowanie, nazywane Wai. A gest ów niech zaprezentuje wam… Roland z McDonaldsa! Tak… W Tajlandii nawet fast food musi mieć wymiar lokalny – i bardzo dobrze!


Po kilku godzinach wjeżdżam w istny labirynt ulic, centrów handlowych i korków… Niechybny to znak, że Bangkok się zbliża. Po wyjściu z autobusu ceny, jakie podają kierowcy moto-taxi przyprawiają mnie o  zawrót głowy i czarną rozpacz. W akcie desperacji zatrzymuję taksówkę, i proszę o włączenie licznika – jedziemy na osławioną Khao San Road, a ja z duszą na ramieniu obserwuję przeskakujące cyferki… Na miejscu – niespodzianka! Kurs wyszedł 10 $ mniej, niż chcieli te moto-hieny J
Khao San Road… Legendarne centrum wszechświata backpackerskiego i podróżniczego, spopularyzowane przez film „Niebiańska plaża” z panem DiCaprio. Brama do Azji Południowo Wschodniej – przez którą przetacza się niesłabnący potok ludzi – 24 h na dobę. Jakie jest Kao San? Obojętnie, czy jest to godzina 13, czy 4 nad ranem – trzeba się przepychać przez dzikie tłumy. Są tutaj wszyscy. Sprzedawcy robaków i skorpionów do jedzenia, wróżbici, wózki z jedzeniem, dreadmakerzy, sprzedawcy ubrań, pamiątek, narkotyków, afrodyzjaków typu krew węża czy bycze jądra. Można napić się soku ze świeżych owoców, zjeść hamburgera z niezliczonej ilości fast foodów (zarówno sieciówek, jak i tajskich wynalazków) – o zwykłych jadłodajniach  i pubach nawet nie wspominam… Wszystko to przeplatane milioem hosteli, kafajek internetowych z nieludzkimi cenami, grajków ulicznych, i… Panów na ulicy, którzy rozłożyli swój warsztacik, i proponują Ci… prawda jazdy, certyfikaty ukończenia Oxfordu, Harvardu (cały katalog uczelni do wyboru), legitymacji studenckiej, karty ochroniarza, uprawnień na spawanie, etc etc etc… Jednym słowem – za 15 $,swoje zdjęcie  i 2 godziny czasu możesz otrzymać dowolny dokument i stać się kim chcesz J Całkiem niedaleko tego podróżniczego piekła i ziemi obiecanej zarazem – udaje mi się znaleźć nocleg w pokoju (a raczej komórce bez okien z wciśniętym jednym łóżkiem, wiatrakiem i wieszakiem) w niesamowitej jak na Bangkok cenie 8 $. W nocy łapię łapczywie każdy „kęs” powietrza, i słucham przechadzających się tu i ówdzie szczurów. Witamy w Bangkoku.



Miasto przeraża i paraliżuje swym ogromem. Mieszka w nim 12 milionów ludzi. Paraliżuje też panujący w nim zaduch i upał. Idziesz 3 km nieocienioną ulicą – na jej końcu okazuje się że zabłądziłeś, i trzeba wracać te same 3 km tą samą drogą. Po drodze żadnego cienia – toniesz w swoim pocie a marzenie o cieniu jest daleeką fatamorganą, bo kroki stawiają się wolno, bardzo wolno… Na ratunek przychodzi mi instytucja zwana tramwajem wodnym. Niesamowicie zatłoczone statki pływają w górę i w dół rzeki przepływającej przez miasto, ułatwiając przemieszczanie się po tym molochu – cena za całą trasę – 1 $ ! Bezcenna bryza w bonusie. Wsiadam na pokład, w drodze do osławionego Chinatown, będącym podobnież największym poza samymi Chinami, ma się rozumieć. Wysiadam na swym przystanku z 30 bahtami w ręku, rozglądając się komu mam zapłacić. Nikt jednak nie chce mych pieniędzy – cóż… narzucać się nie będę : P
Wychodzę na ulicę, i pierwsze co rzuca mi się w oczy to…


Żebym nie zapomniał że w Azji jestem – oto egzotyczna odsłona Tesco J


Myśleliście, że era miliona kabli rozłożonych na ceracie, pegasusów (!), gameboyów, walkmenów i amuletów minęła? Zapraszam do Chinatown. Cała dzielnica to jedno wielkie targowisko. Przez 6 godzin włóczenia się tam zszedłem może jakieś 10%... Gdzie nie spojrzeć – panowie pod lupą oglądają amulety oraz elektronikę, panie zaś przebierają co lepsze ryby, bądź gęsi i kury pieczone wraz z dziobem…


Wąskie uliczki, wzdłuż których ulokowano stragany, są niebezpieczne… Ruch jest tak duży, że tworzą się korki z pieszych , przeplatane wózkami z jedzeniem i całymi rodzinami przeciskających się przez ten tłok na skuterkach (z reguły jedna rodzina przypada na jeden skuter J ). Dla kogokolwiek spoza Azji takie zagęszczenie ludzi jest po prostu niewyobrażalne, a tymczasem w Chinatown… Potok kupców i kupujących się powiększa J W czym tkwi niebezpieczeństwo wspomnianych uliczek? Jeśli chodzi o aromaty którymi jesteś zmuszony oddychać – człowiek zdany jest na łaskę i niełaskę sprzedających. Mówiąc ordynarnie – czasem chce się wymiotować (nie ma gdzie uciekać – stoisz w korku!), a czasem marzysz, żeby poznać źródło tego niesamowitego zapachu. Niestety z reguły jest to niewykonalne…

Chodzę po Chinatown, i uśmiecham się sam do siebie – wybór towarów jest tak niesamowity, że aż odrealniony. Jestem święcie przekonany, że jest tutaj absolutnie WSZYSTKO, a jeśli czegoś nie ma, to zostanie sprowadzone w ciągu kilku chwil. Zwierzęta (żywe, martwe, upiecozne, surowe), biżuteria, elektronika, ubrania, opium, artykuły fryzjerskie, szkolne, magiczne, a nawet tabletki na potencję. Jak mawiają w Anglii: shop till You drop!

Tego samego wieczora odwiedzam najwyższy hotel Bangkoku, ze sky bar na 68 piętrze… Przy piwie za 10 $ można rozkoszować się takimi oto widokami…







Zdecydowałem, że nie będę rozwodził się nad typowymi „must see” Baangkoku, czyli Royal Palace, tysiącem świątyń etc etc… Każdy znajdzie te informacje w każdym przewodniku J
Na koniec mały foto dowód, że moje opowieści pogodowe nie są przesadzone. Temperatura potrafi być zabójcza dla dzieci, ale od czego są azjatyckie wynalazki rodem z Chinatown… J
Przyznać muszę, że z przyjemnością wynoszę się z tego molochu w stronę bardziej spokojnego Kanchanaburi... Most na rzece Quai czeka!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz