W końcu opuszczam Wietnam! Jak zdążyłem już wspomnieć – mam
mieszane odczucia dotyczące nie tyle tego kraju, ile jego mieszkańców. Z tym
większą radością ładuję się w busik zmierzający do wioski granicznej Lao Bao. W
wehikule widzę białą parę – jedynych cudzoziemców. Nastawiam uszyska, i nie
wierze! Słyszę polską mowę. Nie namyślając się długo, zagaduję – bo jakże to,
spotkać na końcu świata rodaków i się nie odezwać? Pada sakramentalne pytanie:
„skąd jesteś?”. Na moją odpowiedź, że z Bydgoszczy, witają mnie zdumione
spojrzenia i okrzyk : „my też!”. Świat jest baaardzo mały. Trójka Bydgoszczan zdąża zatem w stronę
tajemniczego Laosu. Los zaś zwiąże mnie z Anią i Jackiem na następne 4 dni. Granica wita nas ponurymi wietnamskimi urzędnikami
z każdej strony oglądającymi nasze paszporty, podczas gdy ja muszę do toalety,
i dramatycznie przestępuję z nogi na nogę. Potem już tylko z górki,
przechodzimy w stronę laotańskich celników, a raczej jednego przysypiającego
pana, miast gradowej miny prezentującego miły uśmiech, który chwilowo mnie
ogłupia i pozwalam sobie wręczyć resztę w postaci starego i podartego banknotu
10$, którego nikt nie chce przyjąć. Kto jednak przejmowałby się jakimś
banknotem w obliczu Nieznanego J
Za jedynego „one dollar sir” skuterki podwożą nas do VIP busa, który okazuje
się być lokalnym laotańskim wehikułem,
pamietającym co najmniej lata 60te. Po krótkiej utarczce (aczkolwiek z
uśmiechem!), kiedy próbowali nam wmówić że nie zapłaciliśmy, choć 4 min
wcześniej dostali pieniążki do ręki – wchodzimy do środka. Witają nas ułożone
na podłodze niezliczone worki z ryżem, poobdzierane siedzenia, wielkie głośniki
nad kierowacą przymocowane na gumki recepturki (kocham laotańską pomysłowość
:D), i przyglądający się nam z ciekawością autochtoni. Jedziemy w zabierającym
wszystkim co chwilę dech tumanach kurzu wdzierających się do autobusu. Panowie
próbują temu zaradzić, zatykając szczelinę pod drzwiami jakąś szmatą, ale
niewiele te wysiłki dają. Mijamy wioski otoczone wysuszonymi polami ryżowymi
zastanawiając się, z czego Ci ludzie żyją. Widzimy dzieci bawiące się przy
drodze, dorosłych siedzących pod domami zbudowanymi na palach. Dopada nas
leniwa atmosfera, co kończy się zakupem i otwarciem piwa J Drogi w Laosie są…
różne. Raz lepsze niż w Polsce, a za chwilę wylatujesz pod sufit, na delikatnie
rzecz określając „nierównościach”. Zmieniamy autobus, w drodze już do samej
stolicy – oczom naszym ukazuje się bus przeznaczony dla turystów, czyli luksusy
w porównaniu z pierwszym transportem. Żebyśmy jednak nie zapomnieli gdzie
jesteśmy, w 2 minucie podróży panowie stwierdzają, że trzeba zmienić koło – godzinka z głowy. Nikt
się jednak nie przejmuje, bo przecież absolutnie nikomu się nie spieszy J Siadamy z tyłu, gdzie
mamy luksusowe miejscówki na – a jakże – workach z ryżem. Stajemy się atrakcją numer jeden dla pana o
mimice i twarzy „Maczety” z filmu Tarantino – tak też go roboczo nazywamy.
Podchodzi do nas dość blisko, żeby intensywnie się w nas powpatrywać . Raz,
drugi, a nawet trzeci. Wiadać że ma dużą ochotę na konwersację, jednak poziom
jego angielskiego i nasz laotańskiego nie
pozwala na mały smart talk. O godzinie 3 nad ranem docieramy do centrum seksu i
biznesu Laosu, czyli stolicy – Vientiane. Do godziny 4:30 poszukujemy zarezerwowanego
przeze mnie hostelu, opędzając się od ladyboys (dopytujących się, jaki rodzaj
seksu lubię najbardziej) i pani na skuterku oferującej „boom boom” (ktoś ma
pomysł, cóż wspomniana pani w ten sposób oferuje? J). W końcu jest! Hostel
zlokalizowany. Okazuje się jednak, że moja rezerwacja przepadła, i nie ma
wolnych miejsc. Zostajemy zatem bezdomni, brudni i głodni na cały dzień w
Vientiane – autobus do Luang Prabang przyjeżdża dopiero o 19. Dobre dusze
zarządzające hostelem pozwalają nam jednak przycupnąć w holu, wziąć prysznic, i
zostawić bagaże. Czekamy do godziny 7:30, jemy śniadanie, i hajda na rowery,
zwiedzać stolicę. O śnie na razie nikt nie myśli. W ciągu kilku godzin
objechaliśmy wszystko, co w mieście stołecznym Laosu jest do zobaczenia. Łuk
triumfalny na wzór tego paryskiego, przepiękne, tonące w złocie świątynie z
ogromnym leżącym Buddą na czele, oraz muzeum państwa Laos. Wszystko to w
niemiłosiernym żarze lejącym się z bezchmurnego nieba.
Zaczynają nawiedzać nas
pierwsze zaskoczenia… Ludzie bezinteresowanie uśmiechają się i wołają
„sabadee!” (cześć, witaj), zaś na targu… Rzecz niesamowita! Po raz pierwszy od
miesiąca jestem w stanie zatrzymać się przy stoisku, obejrzeć spokojnie rzeczy
na sprzedaż… A sprzedawca ani drgnie! Zajęty jest albo drzemką, albo sobą, bądź
zupełnie czym innym. W każdym razie: „chcesz coś kupić? Zapytaj!”. W Indiach i
Wietnamie chcieli mi sprzedać absolutnie wszystko jeszcze zanim doszedłem do
stoiska – ba! Sprzedawca wychodził do mnie, i szedł za mną. A w Laosie?
Musiałem budzić panią, żeby kupić pączka J
Dzień w Vientiane kończymy przejażdżką promenadą nad Mekongiem, domową pizzą
(czasem trzeba wrzucić coś europejskiego do żołądka – przyznaję się bez bicia)
i… belgijskim piwem J
W końcu stolica… Najmniejsza i najbardziej wyluzowana jaką widziałem, ale
jednak. Czeka nas cała noc w sleeping bus (oferującym jedno łóżko na dwójkę
pasażerów) zmierzającym do ukrytej między wzgórzami perełki Laosu: Luang
Prabang. Jacek i Ania są parą, więc śpią razem, mnie czeka loteria… Trafiłem na
starszego pana z Kanady, który w wieku 45 lat przeszedł na emeryturę, i spędza
6 miesięcy w domu, a drugą połowę roku podróżując po świecie… Wywołuje we mnie
wstrętny odruch zazdrości, także zasypiam opatulony kołdrą, bo kierowca chce
zamrozić wszystkich pasażerów niemiłosiernie dmuchającą klimatyzacją. Dziękuję
Najwyższemu że nie muszę patrzeć na to co dzieje się za oknem, bo jedziemy
przez góry, a kierowca co najmniej kilka razy ratuje nas przed upadkiem z
jakiegoś urwiska – daję głowę. W Luang Prabang czeka na nas nocleg w pokoju
zaraz nad dopływem Mekongu, zielone wzgórza, dziesiątki świątyń (wszystko
zaczyna mi się mieszać i zlewać...), magiczny zachód słońca oglądany ze
świątyni na „Phussy Hill” (mina Jacka gdy usłyszał nazwę- bezcenna :D). Na śniadanie
jemy przepyszne bagietki z czym tylko sobie zażyczymy – prosto od pani ze
straganu. Tam też piję nieesamowitego
szejka z limonek, liści mięty, miodem i kruszonym lodem – pycha! Na kolację zaś
opycham się smażonym bambusem z warzywami i kurczakiem – laotańskie slow food
nad Mekongiem nie ma sobie równych… Ania zafascynowana jest nieśmiało
przemykającymi po ulicach mnichami, unikającymi jak ognia przypadkowego nawet
dotyku kobiet, moje myśli krążą jednak już wokół najpiękniejszego w Azji
Południowo-Wchodniej wodospadu Kuang Si… Następnego dnia jesteśmy już w drodze
w to magiczne miejsce, oddalone od Luang Prabang około 30 km. Przedtem jednak
zatrzymujemy się w miejscu, gdzie można wskoczyć na oklep na słonia, a raczej
schować się za jego uszami J
W dzień słonie pracują (można się na nich przejechać po dżungli) ok. 4 godziny, potem wypuszczane
są do dżungli właśnie – gdzie mogą zaznać częściowej choć wolności. Atmosfera
tam panująca i sposób w jaki ludzie traktują te zwierzęta są dla mnie akceptowalne
(choć początkowo byłem nieufny), dlatego decyduję się wskoczyć na grzbiet
olbrzyma. Laotańczycy próbują wsadzać ludzi do wielkich koszy umieszczonych na
grzbiecie zwierzęcia, jednak mi dużo wygodniej podróżuje się siedząc na oklep,
z kolanami pomiędzy jego uszami. Odpowiednio naciskając płaty uszne można
obierać kierunek, chociaż jak to zwykle w przyrodzie bywa – większy decyduje :P
Po małej przebieżce przychodzi czas na
kąpiel w rzece – polecam absolutnie wszystkim! Odpoczynek dla słoni w bonusie J Trafia mi się urodzony nurek – po dobrych 3 minutach spędzonych
przez mego wierzchowca pod wodą zaniepokojony stukam go w trąbę – „hola,
może czas już pooddychać?”. Odpowiedziało mi tylko gniewne prychnięcie, i
chwilę potem musiałem wdrapywać się na niego z powrotem J Chciałbym oficjalnie przestrzec: kąpanie się
ze słoniami uzależnia – planuję już powtórkę w Tajlandii…Na dobry koniec
współpracy pożera z mych rąk całą kiść bananów - dziennie potrzebuje bagatela
około 300 kg owoców.
Będąc cały czas pod wrażeniem tych olbrzymów, zmierzamy
powoli nad wodospad. To, co ukazuje się naszym oczom, przechodzi nasze
najśmielsze wyobrażenia, i jedyne co jesteśmy w stanie z siebie wykrztusić, to
„wow…”. Jacek przybija nawet piątkę z
Matką Naturą :) I uwierzcie mi – to bardzo odpowiedni gest. Zresztą – nie
musicie wierzyć – popatrzcie sami…
Wodospad spływa kilkadziesiąt metrów przepięknymi kaskadami,
tworząc naturalne baseny wciśnięte między skały, wypełnione wręcz nienaturalnie niebieską wodą – wszystko
to skąpane w otaczającej wodę zieleni. Jeszcze 10 lat temu musiał być tu
prawdziwy raj na ziemi – bez hord turystów… Nie mam jednak pretensji, że jest
dość tłoczno – ludzie garną się do podziwiania pięknych rzeczy – i bardzo
dobrze. Wszędzie można pływać, a nawet skakać do wody z umocowanej do drzewa
liny „a la Tarzan”. Woda jest prawdziwie górska – czytaj: zimna. Muszę
oficjalnie stwierdzić, że to jedno z najpiękniejszych miejsc, o ile nie
najpiękniejsze, jakie było dane mi zobaczyć. Boję się tylko, że szybko zostanie
zadeptane. Pozostaje mieć nadzieję, że mało komu będzie chciało ruszać się tam
na koniec świata – do Laosu…