wtorek, 26 lutego 2013

Lao Time, Slow Time!


W końcu opuszczam Wietnam! Jak zdążyłem już wspomnieć – mam mieszane odczucia dotyczące nie tyle tego kraju, ile jego mieszkańców. Z tym większą radością ładuję się w busik zmierzający do wioski granicznej Lao Bao. W wehikule widzę białą parę – jedynych cudzoziemców. Nastawiam uszyska, i nie wierze! Słyszę polską mowę. Nie namyślając się długo, zagaduję – bo jakże to, spotkać na końcu świata rodaków i się nie odezwać? Pada sakramentalne pytanie: „skąd jesteś?”. Na moją odpowiedź, że z Bydgoszczy, witają mnie zdumione spojrzenia i okrzyk : „my też!”. Świat jest baaardzo mały.  Trójka Bydgoszczan zdąża zatem w stronę tajemniczego Laosu. Los zaś zwiąże mnie z Anią i Jackiem na następne 4 dni.  Granica wita nas ponurymi wietnamskimi urzędnikami z każdej strony oglądającymi nasze paszporty, podczas gdy ja muszę do toalety, i dramatycznie przestępuję z nogi na nogę. Potem już tylko z górki, przechodzimy w stronę laotańskich celników, a raczej jednego przysypiającego pana, miast gradowej miny prezentującego miły uśmiech, który chwilowo mnie ogłupia i pozwalam sobie wręczyć resztę w postaci starego i podartego banknotu 10$, którego nikt nie chce przyjąć. Kto jednak przejmowałby się jakimś banknotem w obliczu Nieznanego J Za jedynego „one dollar sir” skuterki podwożą nas do VIP busa, który okazuje się być lokalnym laotańskim  wehikułem, pamietającym co najmniej lata 60te. Po krótkiej utarczce (aczkolwiek z uśmiechem!), kiedy próbowali nam wmówić że nie zapłaciliśmy, choć 4 min wcześniej dostali pieniążki do ręki – wchodzimy do środka. Witają nas ułożone na podłodze niezliczone worki z ryżem, poobdzierane siedzenia, wielkie głośniki nad kierowacą przymocowane na gumki recepturki (kocham laotańską pomysłowość :D), i przyglądający się nam z ciekawością autochtoni. Jedziemy w zabierającym wszystkim co chwilę dech tumanach kurzu wdzierających się do autobusu. Panowie próbują temu zaradzić, zatykając szczelinę pod drzwiami jakąś szmatą, ale niewiele te wysiłki dają. Mijamy wioski otoczone wysuszonymi polami ryżowymi zastanawiając się, z czego Ci ludzie żyją. Widzimy dzieci bawiące się przy drodze, dorosłych siedzących pod domami zbudowanymi na palach. Dopada nas leniwa atmosfera, co kończy się zakupem i otwarciem piwa J Drogi w Laosie są… różne. Raz lepsze niż w Polsce, a za chwilę wylatujesz pod sufit, na delikatnie rzecz określając „nierównościach”.  Zmieniamy autobus, w drodze już do samej stolicy – oczom naszym ukazuje się bus przeznaczony dla turystów, czyli luksusy w porównaniu z pierwszym transportem. Żebyśmy jednak nie zapomnieli gdzie jesteśmy, w 2 minucie podróży panowie stwierdzają, że  trzeba zmienić koło – godzinka z głowy. Nikt się jednak nie przejmuje, bo przecież absolutnie nikomu się nie spieszy J Siadamy z tyłu, gdzie mamy luksusowe miejscówki na – a jakże – workach z ryżem.  Stajemy się atrakcją numer jeden dla pana o mimice i twarzy „Maczety” z filmu Tarantino – tak też go roboczo nazywamy. Podchodzi do nas dość blisko, żeby intensywnie się w nas powpatrywać . Raz, drugi, a nawet trzeci. Wiadać że ma dużą ochotę na konwersację, jednak poziom jego angielskiego  i nasz laotańskiego nie pozwala na mały smart talk. O godzinie 3 nad ranem docieramy do centrum seksu i biznesu Laosu, czyli stolicy – Vientiane. Do godziny 4:30 poszukujemy zarezerwowanego przeze mnie hostelu, opędzając się od ladyboys (dopytujących się, jaki rodzaj seksu lubię najbardziej) i pani na skuterku oferującej „boom boom” (ktoś ma pomysł, cóż wspomniana pani w ten sposób oferuje? J). W końcu jest! Hostel zlokalizowany. Okazuje się jednak, że moja rezerwacja przepadła, i nie ma wolnych miejsc. Zostajemy zatem bezdomni, brudni i głodni na cały dzień w Vientiane – autobus do Luang Prabang przyjeżdża dopiero o 19. Dobre dusze zarządzające hostelem pozwalają nam jednak przycupnąć w holu, wziąć prysznic, i zostawić bagaże. Czekamy do godziny 7:30, jemy śniadanie, i hajda na rowery, zwiedzać stolicę. O śnie na razie nikt nie myśli. W ciągu kilku godzin objechaliśmy wszystko, co w mieście stołecznym Laosu jest do zobaczenia. Łuk triumfalny na wzór tego paryskiego, przepiękne, tonące w złocie świątynie z ogromnym leżącym Buddą na czele, oraz muzeum państwa Laos. Wszystko to w niemiłosiernym żarze lejącym się z bezchmurnego nieba.









 Zaczynają nawiedzać nas pierwsze zaskoczenia… Ludzie bezinteresowanie uśmiechają się i wołają „sabadee!” (cześć, witaj), zaś na targu… Rzecz niesamowita! Po raz pierwszy od miesiąca jestem w stanie zatrzymać się przy stoisku, obejrzeć spokojnie rzeczy na sprzedaż… A sprzedawca ani drgnie! Zajęty jest albo drzemką, albo sobą, bądź zupełnie czym innym. W każdym razie: „chcesz coś kupić? Zapytaj!”. W Indiach i Wietnamie chcieli mi sprzedać absolutnie wszystko jeszcze zanim doszedłem do stoiska – ba! Sprzedawca wychodził do mnie, i szedł za mną. A w Laosie? Musiałem budzić panią, żeby kupić pączka J Dzień w Vientiane kończymy przejażdżką promenadą nad Mekongiem, domową pizzą (czasem trzeba wrzucić coś europejskiego do żołądka – przyznaję się bez bicia) i… belgijskim piwem J W końcu stolica… Najmniejsza i najbardziej wyluzowana jaką widziałem, ale jednak. Czeka nas cała noc w sleeping bus (oferującym jedno łóżko na dwójkę pasażerów) zmierzającym do ukrytej między wzgórzami perełki Laosu: Luang Prabang. Jacek i Ania są parą, więc śpią razem, mnie czeka loteria… Trafiłem na starszego pana z Kanady, który w wieku 45 lat przeszedł na emeryturę, i spędza 6 miesięcy w domu, a drugą połowę roku podróżując po świecie… Wywołuje we mnie wstrętny odruch zazdrości, także zasypiam opatulony kołdrą, bo kierowca chce zamrozić wszystkich pasażerów niemiłosiernie dmuchającą klimatyzacją. Dziękuję Najwyższemu że nie muszę patrzeć na to co dzieje się za oknem, bo jedziemy przez góry, a kierowca co najmniej kilka razy ratuje nas przed upadkiem z jakiegoś urwiska – daję głowę. W Luang Prabang czeka na nas nocleg w pokoju zaraz nad dopływem Mekongu, zielone wzgórza, dziesiątki świątyń (wszystko zaczyna mi się mieszać i zlewać...), magiczny zachód słońca oglądany ze świątyni na „Phussy Hill” (mina Jacka gdy usłyszał nazwę- bezcenna :D). Na śniadanie jemy przepyszne bagietki z czym tylko sobie zażyczymy – prosto od pani ze straganu. Tam też piję  nieesamowitego szejka z limonek, liści mięty, miodem i kruszonym lodem – pycha! Na kolację zaś opycham się smażonym bambusem z warzywami i kurczakiem – laotańskie slow food nad Mekongiem nie ma sobie równych… Ania zafascynowana jest nieśmiało przemykającymi po ulicach mnichami, unikającymi jak ognia przypadkowego nawet dotyku kobiet, moje myśli krążą jednak już wokół najpiękniejszego w Azji Południowo-Wchodniej wodospadu Kuang Si… Następnego dnia jesteśmy już w drodze w to magiczne miejsce, oddalone od Luang Prabang około 30 km. Przedtem jednak zatrzymujemy się w miejscu, gdzie można wskoczyć na oklep na słonia, a raczej schować się za jego uszami J 

W dzień słonie pracują (można się na nich przejechać  po dżungli) ok. 4 godziny, potem wypuszczane są do dżungli właśnie – gdzie mogą zaznać częściowej choć wolności. Atmosfera tam panująca i sposób w jaki ludzie traktują te zwierzęta są dla mnie akceptowalne (choć początkowo byłem nieufny), dlatego decyduję się wskoczyć na grzbiet olbrzyma. Laotańczycy próbują wsadzać ludzi do wielkich koszy umieszczonych na grzbiecie zwierzęcia, jednak mi dużo wygodniej podróżuje się siedząc na oklep, z kolanami pomiędzy jego uszami. Odpowiednio naciskając płaty uszne można obierać kierunek, chociaż jak to zwykle w przyrodzie bywa – większy decyduje :P  Po małej przebieżce przychodzi czas na kąpiel w rzece – polecam absolutnie wszystkim! Odpoczynek dla słoni w bonusie J  Trafia mi się urodzony nurek – po dobrych 3 minutach spędzonych przez mego wierzchowca pod wodą zaniepokojony stukam go w trąbę – „hola, może czas już pooddychać?”. Odpowiedziało mi tylko gniewne prychnięcie, i chwilę potem musiałem wdrapywać się na niego z powrotem J  Chciałbym oficjalnie przestrzec: kąpanie się ze słoniami uzależnia – planuję już powtórkę w Tajlandii…Na dobry koniec współpracy pożera z mych rąk całą kiść bananów - dziennie potrzebuje bagatela około 300 kg owoców.

Będąc cały czas pod wrażeniem tych olbrzymów, zmierzamy powoli nad wodospad. To, co ukazuje się naszym oczom, przechodzi nasze najśmielsze wyobrażenia, i jedyne co jesteśmy w stanie z siebie wykrztusić, to „wow…”.  Jacek przybija nawet piątkę z Matką Naturą :) I uwierzcie mi – to bardzo odpowiedni gest. Zresztą – nie musicie wierzyć – popatrzcie sami…



Wodospad spływa kilkadziesiąt metrów przepięknymi kaskadami, tworząc naturalne baseny wciśnięte między skały, wypełnione  wręcz nienaturalnie niebieską wodą – wszystko to skąpane w otaczającej wodę zieleni. Jeszcze 10 lat temu musiał być tu prawdziwy raj na ziemi – bez hord turystów… Nie mam jednak pretensji, że jest dość tłoczno – ludzie garną się do podziwiania pięknych rzeczy – i bardzo dobrze. Wszędzie można pływać, a nawet skakać do wody z umocowanej do drzewa liny „a la Tarzan”. Woda jest prawdziwie górska – czytaj: zimna. Muszę oficjalnie stwierdzić, że to jedno z najpiękniejszych miejsc, o ile nie najpiękniejsze, jakie było dane mi zobaczyć. Boję się tylko, że szybko zostanie zadeptane. Pozostaje mieć nadzieję, że mało komu będzie chciało ruszać się tam na koniec świata – do Laosu…

niedziela, 17 lutego 2013

Twarze Wietnamu

Z czym kojarzy Wam się Wietnam? Spora część odpowie pewnie, że z wojną - przecież wszystkie te filmy... Słusznie. Koszmar skończył się w 1975, ale cały czas widać ślady i blizny w krajobrazie, na społeczeństwie... Z drugiej jednak strony - wojna wietnamska napędza turystykę. Amerykanie uprawiają sentymentalne podróże, wzruszeni tudzież wzburzeni ("jak to? tyle zbrodni? To niemożliwe- część tego wszystkiego to na pewno oszczerstwa" )  odwiedzają stare bazy amerykańskie, tunele wojskowe, cywilne, robią setki zdjęć... Mówiąc o tunelach - to jedna z największych, o ile nie największa atrakcja Wietnamu. W okolicach Sajgonu ulokowane są tunele wojskowe - przejście 100 metrów prawie na kolanach, w temperaturze dobrze ponad 40 stopni, niezmierzonej wilgotności, ciemności i klaustrofobicznej aurze to nie lada wyzwanie. Człowiek wychodzi z nich mokry jak szczur, dziękując Najwyższemu, że może już oddychać normalnie i zastanawiając się, jak oni sobie radzili.

 Ze wszystkich stron epatują i atakują najwymyślniejsze pułapki na ludzi, maszyny do zabijania i przerażające zdjęcia dzieci bez skóry (napalm) i nie tylko. Z kolei w okolicach miasta Hue można wybrać się do tuneli, w których ludność cywilna chroniła się (a także żyła - są pokoje dla rodzin, sale porodowe, szpitale, kuchnie - wszystko ok 20 m pod ziemią) przed amerykańskimi bombami. Statystyki mówią, że w szczytowym okresie bombardowań, na jednego mieszkańca tamtych terenów przypadło 7 ton bomb. Tragiczna historia nie umarła. Okazuje się bowiem, że wciąż wielkie połacie terenu są zaminowane, dzieciaki grają w piłkę niewypałami... Od zakończenia wojny w wyniku min i wybuchu starych bomb życie bądź części ciała straciło ponad 5 milionów ludzi. W telewizjach publicznych nadaje się specjalne spoty edukacyjne skierowane głównie do dzieci, w sugestywny sposób pokazujące, czego nie należy robić z podejrzanymi obiektami (nie grać w piłkę, nie uderzać w nie łopatami, nie podrzucać, nie ciskać o ziemię...). Rząd USA nie czuje się zobligowany do pomocy w usuwaniu min i pozostałości po bombach. W jaki jeszcze sposób tragiczne wydarzenia są cały czas żywe?
Po przybyciu do Sajgonu dziwiłem się: jak to możliwe? Gdzie są wszyscy żebracy, biedni ludzie? Zagadka wyjaśniła się właśnie przy okazji odwiedzin War Remnants Museum. Słyszeliście o Agent Orange? To straszliwa broń chemiczna, używana przez USA w czasie wojny wietnamskiej. Spryskany nią został praktycznie cały kraj, powodując zatrucie roślinności, żywności, choroby, i wszelkie zwyrodnienia dzieci rodzących się w trakcie wojny, i po jej zakończeniu.



 Dzieci takie rodzą się również dzisiaj - również w USA.    Amerykanie przekazali wiele pieniędzy, aby rząd Wietnamu usunął tych ludzi z ulic Sajgonu i i innych większych miast - dlaczego ludzie mają na to patrzeć, i źle myśleć o Amerykanach? W taki oto sposób osoby "niewygodne" zostały zesłane w głąb kraju, do małych wiosek, gdzie wytwarzają pamiątki dla turystów, i nikomu nie przeszkadzają swym widokiem. Ot - polityka, i empatia...
Coby jednak nie wyjść na nudziarza, ględzącego tylko i wyłącznie o historii - muszę wspomnieć o wietnamskim komunizmie, bo jest on bardzo "specjalny". Ho Chi Minh City wygląda jak Los Angeles, prostytutki krążą swobodnie po ulicach, z barów atakuje uszy głośna muzyka z Zachodu, sklepy uginają się pod ciężarem towarów, ludziom żyje się dostatnio... Nie brzmi całkiem jak komunistyczna bajka, prawda? Cóż... Nie wdając się w nudne szczegóły, przytoczę tylko krótką odpowiedź jednego z Lokalnych, na moje pytanie: "jak to jest z tym waszym komunizmem?". Odpowiedział mi, że to całkiem inna historia, niż to co dzieje się w Chinach czy Korei Północnej. Wietnam ma swojego drogiego przywódcę Ho Chi Minh'a, który nie żyje już od wielu lat, ale otaczany jest boską czcią (twarz jego obecna jest na KAŻDYM banknocie - do znudzenia :) ). Inność komunizmu wietnamskiego polega na fakcie wprowadzenia do kraju zasad wolnorynkowych i kapitalizmu - dla nas Polaków - to dziwne... :)

W reżimie politycznym upatruję powodu, dla którego całkiem niedawno, w kurorcie morskim Nha Trang usłyszałem chyba najdziwniejszy lingwistyczny mix - mianowicie Wietnamczyków mówiących po rosyjsku... Menu w restauracjach - po rosyjsku, wszelkie bilbordy w mieście - po rosyjsku. 98 % turystów - z Rosji. Pozostałe 2 % to tak zwani "backpackers" - przybywających tysiące kilometrów z całego świata w celu upicia się do nieprzytomności, zarzygania łóżka, pokoju i baru, i poderwania jak największej ilości dziewczyn : ) Na usta ciśnie się pytanie: po co pchać się na drugi koniec świata, skoro dokładnie to samo można robić u siebie? W trakcie włóczenia się po okolicach Nha Trang spotykam Ingę - stewardessę i twarz Aeroflotu - rosyjskich linii lotniczych. Kiedy dowiaduje się, że jestem z Polski, natychmiast zostaję wyściskany, a w moich rękach lądują dość konkretne zniżki na wszystkie loty Aeroflotu właśnie - gdyby ktoś się z nimi wybierał (gdziekolwiek) - może się śmiało kontaktować :)


Następnym przystankiem, po 12 godzinnej podróży autobusem, jest Hoi An - senne miasto krawców, kreatorów mody (garnitur na miarę w 2 godziny? No problem) i przepięknej chińskiej starówki z przecinającą ją rzeką i niezliczonymi japońskimi mostami. Na mojej drodze pojawia się 33 letnia pracownica domu mody w Hong Kongu - Elaine. Wygląda na najwyżej 18 lat, dlatego wprawia mnie w delikatny szok, zdradzając ile wiosen ma na karku :) Funduje mi duużo uśmiechu i jeszcze więcej fotograficznej pracy - jest totalnym potwierdzeniem wyobrażeń Europejczyków na temat chińskich turystów wściekle fotografujących wszystko co się rusza i co się nie rusza. Jesteśmy podekscytowani, ponieważ już za kilka godzin przyjdzie nam oglądać, jak Wietnamczycy obchodzą Chiński Nowy Rok. Gdy zbliża się wieczór, meldujemy się na Starym Mieście, i... Oczom nie wierzymy! Lampiony są wszędzie  - nad naszymi głowami, z boku, z przodu, pod stopami, w witrynach sklepów, restauracji, nad wodą, na łodziach... Wszystkie mosty są rozświetlone tak, jakby świecenie właśnie było ich jedyną funkcją.. Światło przybiera formy smoków, tygrysów, dzieci, mitycznych bohaterów, i oczywiście węży (Nowy Rok jest rokiem Węża właśnie). Tłumy ludzi chodzą ulicami z rozdziawionymi buziami i aparatami w ręku, zaś na rzece pojawia się coraz więcej łodzi pełnych turystów i tubylców, wypuszczających z nich płonące świeczki. Po pewnym czasie zaczynamy odnosić wrażenie, że rzeka zaczyna płonąć, i mienić się tysiącem małych płomyków... Czysta magia. Sami również dajemy skusić się na mały rejs po rzece, i wypuszczamy na wodę nasze świeczki - razem z marzeniami, mającymi spełnić się w Nowym Roku. Około godziny 22 Stare Miasto pęka w szwach, a moim oczom ukazuje się Wesołe Miasteczko z dużą sceną, na której grają lokalni artyści, nie zbierających po swoich występach żadnych braw (to jednak wcale nie oznacza, że się nie podobało :) ) Ludzie próbują ustrzelić maskotki na strzelnicach, grają w koło fortuny, jedzą przeróżne tajemnicze rzeczy w formie szaszłyków, i generalnie panuje atmosfera festynu - takiego w starym stylu. Chciałoby się powiedzieć - odpustu - ale w jak najbardziej pozytywnym tego słowa znaczeniu. Punktualnie o północy zaczyna się pokaz sztucznych ogni. Muszę obiektywnie przyznać, że czegoś tak imponującego jeszcze nie widziałem. Kończy się on ok godz 1 w nocy (tak, trwa prawie godzinę) - ludzie przez następną godzinę ściskają się, i życzą sobie Szczęśliwego Nowego Roku, po czym rozchodzą do domów, celebrować Rok Smoka w gronie rodzinnym...




To właśnie Wietnam... Popychający Cię panowie rozsadzający ludzi w autobusie, okrutna wojna, niemiłosierne ograbianie turystów z pieniędzy i trudności komunikacyjne - z jednej strony... Niesamowite jedzenie, festiwale lampionów, monumentalna przyroda i oszałamiające targi uliczne - ze strony drugiej... Która strona przeważa? Nie wiem - i może to właśnie powoduje, że Wietnam nie powalił mnie na kolana, ale też nie rozczarował. Na koniec mały bonus - kilka sekund z typowego wietnamskiego ruchu ulicznego poza godzinami szczytu :)

czwartek, 7 lutego 2013

Wietnam – „trudny”, zagadkowy kraj


Zapewne część z Was zada pytanie – skąd taki tytuł? Już spieszę z wyjaśnieniami. Mówi się, że jak na pierwsze odwiedziny Azji, za wszelką cenę należy unikać  Indii, jako piekła na ziemi – o Wietnamie ani słowa. A tymczasem… Indie to bułeczka z masłem! Żeby nie było zbyt słodko (do zachwytów przejdę później J ). Prawie nikt w tym kraju nie mówi po angielsku – najlepsze w tej kwestii są Panie w biurach podróży – zawsze sklecą kilka słów, które w połączeniu z osobistą dedukcją i sporym wysiłkiem umysłowym mogą przynieść jakiekolwiek rozwiązanie zagadki. Może, ale nie musi. Inne języki? Owszem – całkiem popularny jest chiński. Zakładając jednak optymistyczną wersję: znaleźliśmy jakiegoś poliglotę. I co? I za cholerę go nie rozumiemy : ) Okazuje się bowiem, że Wietnamczycy nie wymawiają literki „s” („po ofis” występuje  jako „post office”  etc… a spróbujcie zrozumieć, jak proszą Was o paSSport! ), podwójne spółgłoski zaś rozdzielane są sztucznie samogłoską. Jednym słowem – lingwistyczny koszmar i koniec świata : ) Idąc dalej „trudnym” tropem – mieszkańcy tego kraju (z nielicznymi wyjątkami, oczywiście) chcą Was za wszelką cenę ograbić i naciągnąć. Nie ma targowania z ulicznymi moto-taksówkarzami! Nie podoba się cena? Idź sobie z buta – a i krzykną dalej do kolegów, coby również Was nie brali. Nie zaobserwowałem również takiego zjawiska jak dobra wola, aby coś wytłumaczyć. Kilka dni temu kupowałem bilet autobusowy – po dokonanej transakcji zapytałem Pana, jak znaleźć autobus, wśród setek (wcale nie przesadzam) busów kręcących się po sajgońskiej stacji. Pan na mnie spojrzał, jego kolega też, i… zwrócili mi pieniądze za bilet, pokazując okienko dalej (innej firmy przewozowej). Woleli nie zarobić, niż zmusić się choć do kilku gestów, bądź napisania numeru tablicy rejestracyjnej etc.  Generalnie 80% autochtonów przemawia do mnie po wietnamsku, dlatego zdecydowałem się przemawiać do nich po polsku – i tak sobie konwersujemy : ) Zawsze wiem, ile mam zapłacić (pokazują odpowiednie banknoty, jakie mam im wręczyć), wskazuję rączką co chcę do jedzenia – od wielkiego dzwonu ktoś zaszokuje mnie kilkoma słowami po angielsku, a wtedy to już w ogóle z górki. Obawiam się że komunikacyjnie zdziczeje w tym kraju, i doznam głębokiego szoku, kiedy dajmy na to  Taj bądź Laotańczyk przemówi do mnie płynną angielszczyzną. Jest jeszcze jeden powód, dla którego zdecydowałem się określić Wietnam przymiotnikiem „trudny”.  Człowiek zdany jest całkowicie na siebie, jeśli idzie o znalezienie czegokolwiek. Nie znajdziesz? Nie pojedziesz/nie zjesz/nie zobaczysz. Zapomnij o pytaniu o drogę – albo Ci nie odpowiedzą, albo zażądają horrendalnych pieniędzy za podwózkę. Na wspomnianym wyżej dworcu stałem 5 m od busa którego poszukiwałem, a gdy zapytałem się jednego z Panów jak go znaleźć, wciskał mi, że autobus o takim numerze w ogóle nie istnieje, a on zawiezie mnie tam gdzie potrzebuję za jedyne 20$ : ) Kiedy w końcu dojrzałem swój upragniony wehikuł, z szerokim uśmiechem spojrzałem na niedoszłego mego kierowcę, a on rozłożył ręce, również się uśmiechnął, i pognał w siną dal na swojej hondzie. Zakończę me małe marudzonko (od czasu do czasu każdy może: p) jednym detalem, który jednak potrafi znękać. Idę ulicą – długo. Jestem głodny – bardzo głodny. Na ulicy (dość dużej) i w jej okolicach nie ma najmniejszego stoiska z jakimkolwiek jedzeniem – pustynia. Wszędzie widzę jednak przemykająch od zaplecza do zaplecza sklepików Wietnamczyków, dzierżących a to zupki, a to sajgonki… Pytam kilku ludzi o jedzenie (słowami, gestami) – i rozbijam się o rozłożenie rąk, uśmiech, i słowo „no”.  Gdy na skraju wyczerpania (plecak w 40 stopniach wydaje się nie ważyć nie 12, a 30 kg) znajduję w końcu stoisko z żarłem, spotkana tam Pani ugaszcza mnie za 4 zł tak, że najchętniej rozbiłbym namiot obok jej garkuchni – niebo w gębie!  Sajgonki (które moooże w 5 % przypominają w smaku te nasze), ryżowy makaron z cielęcymi paskami w liściach miętowych i zalewie z mleczka kokosowego, okraszonych prażonymi warzywami o których nie mam bladego pojęcia. Zupa warzywna na wywarze z psa, ale o tym później…  Do tego wszystkiego dochodzą atakujące człowieka absolutnie wszędzie najdziwniejsze zapachy – niektóre baardzo przyjemne, inne prowokujące odruch wymiotny. Daję absolutną gwarancję, że 99% ludzi spoza Azji nie ma najmniejszych szans na rozpoznanie choćby 1/3 z nich.  W takich momentach uświadamiam sobie, że jestem w Dalekiej Azji, i jest tyle rzeczy wokół mnie, o których nie mam bladego pojęcia…




Zbierając impresji kilka z Wietnamu, nie mogę zapomnieć o sprzedawcach podróżujących autobusami miejskimi. Za 60 groszy można pojeździć po mieście, i przeżyć niezapomniane show, przy którym Mango Gdynia to dziecięca igraszka. Panowie i panie z przepastnych worków wyciągają: koszule, spodnie, noże, krajalnice, latarki, zapałki, biżuterię, los na loterię a nawet futra(!) . Oddałbym wiele, żeby zrozumieć cokolwiek z wykrzykiwanych prezentacji towaru, który następnie dosłownie rozrzucany jest po całym autobusie (a nuż się ktoś skusi?). Absolutne mistrzostwo świata należy się Panu, który na moich niedowierzających oczach przywiązał sprzedawane srebrne łańcuszki do metalowych uchwytów w autobusie, oblał je czymś benzynopodobnym, i podpalił, osmalając dach autobusu…. Zapewne chciał ukazać wytrzymałość swego towaru na ogień : ) Wszystko to dzieje się w obezwładniającym upale, i  wszechobecnym pocie. Ciało szuka i wychwytuje najlżejszy nawet podmuch wiatru bądź jakichkolwiek śladów wentylacji w środkach komunikacji miejskiej. Gotów jestem do największych niewygód, byle tylko poczuć „ boski powiew”, jak mówią Japończycy, i Wietnamczycy zresztą też : ) Na Południu jakąkolwiek ulgę jeśli chodzi o temperaturę odczuwa się grubo po północy – a do tego czasu… Cóż – jest ciepło.
Odczuwam tu swego rodzaju ulgę,po spędzeniu miesiąca w Indiach. Mianowicie – ludzie nie gapią sięrównie uparcie co na Subkontynencie Indyjskim. Generalnie jeśli chodzi o czynnik ludzki – jest inaczej. Wietnamczycy są czystsi, bardziej delikatni (jeśli tylko można, zgrabnie się wymijają – w Indiach zaś… Dopchać się na dworcu do okienka z napisem „Information” to istny wyczyn wrestlingowy). Poczułem również ulgę dla uszu spowodowaną znacznym spadkiem intensywności trąbienia ulicznego.  Mieszkańcy Sajgonu w ogóle nie zwracają uwagi na białego człowieka (poza paniami oferującymi masaż, i taksówkarzami).  Inaczej jednak sytuacja przedstawia się na prowincji. Gdy dojechałem do Delty Mekongu ( sielskie obrazki, pływające targi i leniwa atmosfera), zaraz przypomniały mi się stare dobre indyjskie czasy… W jednym momencie stałem się główną atrakcją – dorośli intensywnie się we mnie wpatrują, dzieci krzyczą „hello!”, a poza tym… Nikt się mną nie interesuje – żadne taxi, żadne rejsy, żadne masaże. Życie płynie leniwie swym codziennym torem, ja jestem jedynie nowym, choć nie nie znaczącym jego elementem. 


Hamak, ananasy pod ręką, i leniwie toczący się dopływ Mekongu...





Darmowe spa-rybki nad wodospadem.. Martwy naskórku - żegnaj!

W Delcie Mekongu właśnie spotkała mnie mała kulinarna przygoda… Zamówiłem zupę warzywną z mięsem i makaronem ryżowym. Dostałem, zjadłem aż się uszy zatrzęsły – pycha! Przychodzi do płacenia, gdy Pani spod blatu wyciąga okrwawiony jeszcze korpus psa i z szerokim uśmiechem pyta: „good?”. Wiecie co jest najbardziej przerażające? Tak jak osobiście jestem przeciwnikiem jedzenia psów, skłamałbym, gdybym odpowiedział jej, że „not good”…
Nasuwa mi się jeszcze pytanie zagadka. Czy ktoś z Was wie, dlaczego rząd Wietnamu ukrywa położenie prawdziwych tuneli używanych przez armię Vietcongu, i pozwala na zwiedzanie tylko replik? Nie wiem czy ktoś w ogóle o tym fakcie wie, bo np. ja dowiedziałem się tego dopiero na miejscu – w Wietnamie…
Kończąc tych pierwszych impresji kilka z Komunistycznego Raju (tak chyba muszę ten kraj określić), obiecuję w notce przyszłej słów kilka o wietnamskim komunizmie właśnie, tajemniczym święcie Tet, ruchu ulicznym  i Morzu Południowochińskim.

piątek, 1 lutego 2013

Varanasi, święte Varanasi

Ostatni punkt na mapie wyprawy do Indii. Bardzo cieszyłem się z tego, że kończę swój pierwszy "zwiad" po Indiach w mieście, które założył sam Śiva (bodajże najważniejszy bóg Hinduizmu, a jeśli się mylę, proszę mnie poprawić), i o którym marzy każdy oddany swej religii Hindus. Marzy nie o tym, żeby się tam przeprowadzić i żyć, ale żeby umrzeć, i zostać spalonym właśnie tam, nad świętą rzeką Ganges. Jak wygląda teoria? Całkiem interesująco, choć praktyka jak zwykle okazuje się o niebo ciekawsza, ale o tym za chwilę.
Miasto jest jak na standardy indyjskie całkiem przeciętnie zaludnione - "jedyne" 3 miliony ludzi. O panującym wszędzie tłoku wspominać już nie będę, coby nie stać się nudnym i powtarzalnym :) Samo miejsce związane jest nie tylko z Hinduizmem, okazuje się bowiem, że w okolicach Varanasi pierwsze swe kazanie wygłosił sam Budda. Święte Miasto to przede wszystkim nie mniej święty Ganges, w którym już od świtu pielgrzymi z całych Indii odbywają oczyszczające(?!) kąpiele we wspomnianej rzece, co wygląda mniej więcej tak:
Hops! 






Ludzie modlą się nad rzeką/do rzeki. Z prądem Gangesu płynie mnóstwo świeczek umieszczonych na małych miseczkach uplecionych z liści, w towarzystwie żółtych kwiatów - wraz z nimi płyną modlitwy, życzenia... Sam skusiłem się na jedną - zobaczymy co z tych moich życzeń wyjdzie - nie jestem tylko pewien, czy można mówić o nich publicznie, więc lepiej zmilczę, bo inaczej się nie spełnią :)  
Ciągnąc temat rzeki... To dość niesamowita sprawa i przedziwne historie, opowiedziane mi z ust nie tylko indyjskich, ale i cudzoziemskich. Jedną z nich jest "przygoda" turystek z Japonii - jedna z nich pierwszego dnia pobytu w Varanasi była śmiertelnie przerażona Gangesem (o tym, że jest to jedna z  najbrudniejszych rzek świata wspominać chyba nie muszę). Drugiego zaś dnia... Przepłynęła na drugą jego stronę. Jej towarzyszka przeżyła stan przedzawałowy, ale gdy po dwóch dniach zobaczyła, że nic dziewczynie nie jest, zdecydowała że choć symbolicznie zanurzy głowę w Rzece. Po godzinie straciła przytomność, po czterech zaś stwierdzono zgon z powodu ogólnego zatrucia organizmu. Jak widać Ganges nie dla wszystkich jest równie święty i łaskawy... 

Nowy Dzień wstaje...
Ganges to także miejsce biznesu - nudno podczas rejsu? Może jakiś teleturniej w TV? No problem my friend! 



Pisząc o Varanasi, nie wypada pominąć kwesti Gathów, czyli schodów prowadzących do samej Rzeki. To najbardziej kolorowe i tętniące życiem  miejsce jakie widziałem. Praczki, żebracy, pielgrzymi, asceci, rodziny, matki karmiące dzieci, sprzedawcy, turyści, dzieciaki puszczające latawce (uwaga na niewidzialne żyłki!) - kogo tam nie ma...


Zrobiliśmy z Magdą mały eksperyment, i policzyliśmy że podczas jednego spaceru Gathami właśnie, ośmiokrotnie zostały nam zaproponowane różnego rodzaju narkotyki od dilerów chyba żywcem wyjętych z gangsterskich filmów made in USA lat 80tych. Cóż... "this is Shiva place, my friend, U have to relax, enjoy and meditate" :) Idąc dalej... A tak właściwie od samego początku - MASA krów - świętych oczywiście. Czasami trzeba było się przeciskać w wąskiej uliczce z  sercem w gardle, bo bydle duże, uparte, i łypie na Ciebie spod oka (w tym miejscu pozdrawiam Magdę :P) . Kogo jeszcze na Gathach widziałem? Małpy, owce, kozy, osła, koguty, kaczki,psy... A wszyscy żyją w świętej symbiozie i recyklingu (biali ludzi z reguły wchodzą we wszelkiej maści odchody zwierzęce walające się dosłownie wszędzie - Hindusi lepią z nich małe placki, które służą jako opał).
Kontynuuje spacer wzdłuż Gangesu, nagle nozdrza moje uderza charakterystyczny, słodko-mdławy zapach, unoszący się z dymem... Namierzam źródło odoru, i zdaję sobie sprawę, że dochodzę do początku i końca wszelkich rzeczy, czyli do stosów całopalnych nad samą rzeką. Początkowo mam zamiar zrobić choć dwa zdjęcia, jednak człowiek pracujący jako dostawca drewna na stosy gdzie palą się ludzie mówi mi, że przyniesie mi to pecha i złą karmę, a poza tym kto chciałby mieć zdjęcia palących się ciał... Jego argumenty do mnie przemawiają, chowam więc aparat, i patrzę, choć czuję się co najmniej wstrząśnięty, żeby nie użyć mocniejszych słów. I znów teoria i praktyka... Teoria w telegraficznym skrócie mówi o tym, że zostać spalonym w Varanasi nad Gangesem, znaczy uwolnić duszę od wędrówki, osiągnąć Nirvanę. To marzenie każdego Hindusa - bardzo drogie marzenie (koszt drewna, zakupu ognia, który według podań pali się nieprzerwanie od 3000 lat, oraz samej ceremonii rodzinnej, trwającej 13 dni). Oszczędzę opisu samego pogrzebu - kto ciekaw, wszystkie informacje znajdzie w sieci. Zwłoki palą się ok 3 do 4 godzin, po czym uderzeniem kijem w czaszkę dusza uwalniana jest ku Wieczności.Ciała owinięte w całun znoszone są na noszach z całego miasta, w nagle sformowanych na ulicy procesjach, zmierzających szybkim krokiem nad Ganges. Widok nadpalonych, spalonych ciał, oraz płynących Rzeką części ciał (tak, zdarzyło mi się zobaczyć) pozostanie w pamięci zapewne do końca życia. Wokół "burning ghat" zbudowane są trzy hospicja, z pięknym widokiem na stosy, w których ludzie czekają na śmierć, i koniec ich wędrówki... Turyści mogą przystanąć tam na około 10-15 minut, aby przyjrzeć się ceremonii, a następnie w mniej lub bardziej zdecydowany sposób są wypraszani precz, ze względu na szacunek dla rodziny zmarłego. Wyobrażacie sobie podniosłą atmosferę pogrzebu, tak jak dzieje się to w Europie? Nic z tego. Na przestrzeni nie większej niż 10 metrów jest stos z palącym się ciałem, otoczony ludźmi (wcale nie jestem pewien, czy wszyscy z nich to rodzina), niedotykalnymi donoszącymi drewno i poprawiającymi ciało (czasem coś odpadnie). Zaraz obok kobiety piorą swoje rzeczy w rzece, dzieci biegają z latawcami i innymi zabawkami, przechadzają się krowy i kozy, co jakiś czas próbujący skubnąć coś ze stosu, a nad moimi uszami dźwięczy głos jakiegoś sprzedawcy: "tea? coke? take something to drink". Oddalam się pospiesznie, przeciskając się przez natarczywe tłumy żebraków, w stronę hinduskiej mszy nad Gangesem, a w głowie tyle myśli...
Varanasi, święte Varanasi