niedziela, 30 czerwca 2013

Fiji Islands - szamanska kava, ludzie, i Raj Totalny

Wyspy Fidzi… Dla wielu ludzi – synonim konca swiata, i raju pod palmami, za ktory placi sie wielkie pieniadze. Koniec swiata – zgoda – z Europy dalej juz poleciec nie mozna. Raj – o tym za chwile – ale… Nawet z poziomu zimnej Polski – gdy pomysle o Fidzi, robi sie cieplej, i jakos tak jasniej, nawet w najbardziej pochmurny dzien J Tylko te wielkie pieniadze…  99% turystow, ktorzy odwiedzaja Fidzi, udaje sie do niesamowitego skupiska kurortow i  pieciogwiazdkowych hoteli, znajdujacych sie wyspach Yasawa. Tam krecone byly takie filmy jak Blekitna Laguna, Bunt na Bounty, Cast Away etc etc. Ceny za noc siegaja wielu tysiecy dolarow. Kogo na to stac? No wlasnie – nie mnie. Chce przyleciec na Fidzi, I dziennie wydawac nie wiecej niz 40 $. Niemozliwe? Mozliwe! Jest w koncu ponad 300 wysp do wyboru… Niskobudzetowosc okazala sie w tym wypadku kluczem do jednych z najpiekniejszych dni, jakie kiedykolwiek spedzilem…  W trakcie poszukiwan pod tytulem : “jak tanio ugryzc Raj” trafiam na “backpackerska” wysepke o nazwie Caqalai. Nalezy ona do Kosciola Metodystow, I pracuje na niej kilku miejscowych ludzi, zapewniajacy gosciom biezaca wode, 3 posilki dziennie, mieszkanie  w tradycyjnych fidzyjskich chatach, prysznice oraz toalety pod palmami. Snorkelling i bajeczne plaze w cenie.  Wszystko to za 34 $ dziennie.  Bzmi jak cos dla mnie, i nie namyslajac sie dlugo, postanawiam tam dotrzec. Laduje w miescie Nadi, na zachodzie  glownej wyspy, dotrzec zas musze najpierw do stolicy – Suvy, znajdujacej sie po drugiej stronie “mainland”, gdzie spedze jeden dzien,  zeby rozejrzec sie, jak wyglada najwieksze miasto Fidzi. Nic nie jest jednak takie proste! Slyszalem legendy o tzw “Fiji time”. Znaczy to tyle, ze mozna zapomniec o europejskim pojmowaniu czasu  – Fidzyjczykom nigdzie i po nic sie nie spieszy, a wszelkie proby naciskania na nich sa odbierane jako grubianstwo I brak dobrego wychowania. I co? I juz w samolocie jest mi dane odczuc na wlasnej skorze definicje Fiji Time : ) Zaraz po tym jak totalnie zachwycam sie gorzystym (bardzo!) Fiji z lotu ptaka, i niesamowicie blekitnymi lagunami, samolot laduje, i… Dociera do nas informacja, ze sa problemy z otwarciem drzwi, ale zeby nie przejmowac tym faktem, bo doslownie za 10 minut bedzie po problemie. W miedzyczasie zas.. prosi sie nas o “enjoy the Fiji time” : ) Coz.. po ponad 20 godzinach lotu z Bali i Hong Kongu , postanawiam zamowic jedno piwo… Drugie… Fiji time trwa : ) Po poltorej godziny i trzech piwach zmieszanych ze straszliwym jet lagiem, w znakomitym nastroju czynie pierwszy krok na Ziemii Obiecanej : ) Co za ulga po piekielnych mekach azjatyckich! Kimat jest wrecz stworzony dla czlowieka – nie za goraco, nie za chlodno… 28 stopni przez caly rok, i delikatna bryza w pakiecie. Wow! Czekaja mnie 4 godziny w autobuie, w drodze do stolicy… Pierwsze wrazenia? Nie. Wcale nie powalajaco slodkie. Kobiety i dzieci sa bardzo bardzo mile – usmiechaja sie, dzieci wpatruja sie we mnie jak w najciekawszy obiekt pod sloncem. Gorzej z mezczyznami. Nie robia mi zadnej krzywdy,  nie wpatruja sie, ale… W pierwszych godzinach czuje wrecz paralizujacy respekt w stosunku do nich. Czysto fizyczny – sa bowiem ogromni, wielcy, i posiadaja rysy twarzy ktore dodaja im fizycznej grozy polinezyjskich wojownikow : ) Pierwszego wrazenia nie lagodza nawet namietnie noszone przez nich koszule w kwiaty – modowy numer jeden na Fidzi. Ze wszystkich autobusow saczy sie Reggae i wesola muzyka polinezyjska, co w polaczeniu z milionami mijanych palm kokosowych wywoluje u mnie nieschodzacy wykwit usmiechu : ) W momencie, kiedy przekonuje sie, ze nikt nie chce uzyc swej sily w stosunku do mnie (a wrecz przeciwnie – uzywaja swej sily jedynie do poklepywania mnie po plecach) – zaczynam czuc sie tutaj jak w domu. Juz wiem, ze nie bedzie latwo stad wyjechac – a nie dotarlem jeszcze nawet do swego miejsca przeznaczenia…  W Suvie mieszkam w pokoju z Tongijczykiem, Samoanczykiem i  mieszkanka Wysp Salomona – co za towarzystwo! Czuje sie jak na innej planecie – nie ma ludzi ze “standardowych” krajow. Ucieczka od rzeczywistosci… Na ulicach zasypywany jestem przez usmiechy i tradycyjne fidzyjskie powitania: “Bula”. Nie czuje sie gwiazda rocka, jak w Indiach – okazuje mi sie raczej umiarkowane, bardzo zyczliwe zainteresowanie.  Stolica Fidzi posiada duzy port, jedna glowna ulice, ogromny stadion do Rugby, i mini centrum handlowe. Mieszka tutaj ok 170 000 ludzi. Nie widac biedy i zebractwa, choc mezczyzni lubia pic alkohol – z braku pracy i zajecia. Wszystko to jednak w beztroskiej atmosferze Wysp Szczesliwych : ) Absolutnie nie czuje zagrozenia, wedlug przewodnikow – obecnego w Suvie. Czasami zastanawiam sie – czy to ja jestem dzieckiem szczescia, czy to turysci sa tak sparalizowani strachem. Generalnie luz, luz, i jeszcze raz luz. Nkt nie probuje mi niczego sprzedawac, nie czuje sie, jakby mial na czole napis “bogaty bialas” – tak mozna podrozowac :) Wieczorem jednak.. Idac ulica, usmiecha sie do mnie ladna dziewczyna. Umiecham sie do niej rowniez – ta podchodzi do mnie, i oferuje atrakcyjne spedzenie wieczoru za jedyne 30 $ - do negocjacji..  Ech – “klatwa Azji” trwa… Nic to – udaje sie spac – z samego rana czeka mnie podroz na “moja” wyspe. Obawiam sie tylko tego, zeby nie bylo na niej tloczno… Nastepnego dnia odkrywam, ze w jakis tajemniczy sposob nazwe wispy “Caqalai” czyta sie jako “Dangalaj” – coz… Nic   dziwnego ze do tej pory nikt nie byl w stanie zrozumiec, gdzie sie udaje : ) Lapie taksowke do miejsca, skad odebrac ma mnie lodz, ktora poplyniemy prosto na Wyspe. W trakcie drogi taksowkarz raczy mnie opowiesciami o zarlaczach bialych atakujacych ludzi, I potrafiacych podplynac i zaatakowac nawet wtedy, gdy stoisz po pas w wodzie… Dowiaduje sie, ze jesli bede plywal, i poczuje silny zapach ryby, to jest zle. Raczy mnie tez opowiescia o ostatnim udokumentowanym przypadku ludozerstwa, ktory zdarzyl sie w 1980 r (!). Oznacza to, ze ludozercy wciaz zyja na Fidzi… Po 30 minutach jazdy jestem szczesliwy, ze podroz dobiegla konca, bo pan kierowca, choc mily – wpedza mnie jednak w delikatna paranoje – rekiny, ludozercy..  Nie ma jednak czasu roztrzasac zaslyszanych informacji (znajde na to czas, za kazdym razem kiedy wchodzic bede do wody – przez pierwsze 3 dni… Nie lubie pana taksowkarza!).  Na totalnie opuszczonej i zarosnietej przystani czeka na mnie dwoch wielkich facetow, z czego obydwaj sa grzeczni, ale traktuja mnie z rezerwa. Czestuja mnie rumem z woda kokosowa w puszce (straszliwie mocne, ale dobre), i pytaja, czy chce kupic cos ze sklepu, bo to ostatnia szansa – na naszej wyspie nie ma takich luksusow : ) Mysle o kilku piwkach (ktore finalnie rozdam – przez szamanski napoj zwany Kava, ale o tym za chwile). Supermarket fidzyjski calkiem europejski – choc zatrzesienia towarow  nie stwierdzilem : )  Po zakupach wskakujemy na lodz, ktora jakies 20 minut plyniemy przez blotnista rzeke zagubiona gdzies w lesie deszczowym, by nagle wyplynac na morze, skad czekalo nas nastepne 40 min w huku silnika motorowki. Przez ten czas spozywamy szklaneczke za szklaneczka rumu z woda kokosowa – po pol godzinie zaczynam martwic sie o sternika : ) W koncu jest!


 W oddali widze wysepke naszpikowana palmami  I otoczona jasnym piaskiem wybrzeza…  Wlasnie po takie widoki pchalem sie tutaj – na absolutny koniec swiata. Jestem tak oczarowany, ze chwilowo zapominam nawet o rekinach i ludziach spozywajacych ludzi wlasnie. Powoli dobijamy na plaze, na ktorej kotluja sie juz dwa radosnie wywijajace ogonami psy – Saay i Mara. Przez caly pobyt byly moimi najlepszymi kumplami  I dostawcami wszelkiej masci krabow, pracowicie wykopywanych z piasku : ) Poznaje szefa wyspy – Matthew, a takze jego zone, i Lise – dziewczyne ktora odpowiedzialna  za gotowanie. Wszyscy oni pochodza z pobliskiej wyspy –Moturiki, na ktorej nie ma nic, oprocz regularnych dziesieciu wiosek fidzyjskich. Pytam moich przemilych gospodarzy, ilu ludzi jest na wyspie wraz ze mna, i otrzymuje odpowiedz ze… Przez najblizsze 2 dni bede na wyspie zupelnie SAM – tylko z dwoma psami… Otwieram szeroko buzie, I pytam: jak to?? Sam, na calej wyspie, gdzies na Pacyfiku? “Tak dokladnie – cala wyspa jest dla Ciebie. Raz dziennie bedzie przyplywala Lisa z jedzeniem na caly dzien, a za 3 dni wrocimy na wyspe, przygotowywac  sie na przyjazd kilku ludzi wiecej, I sprobujesz ceremonii picia kavy” – oto jaka odpowiedz dostalem. Pokazali mi moja fidzyjska chate kryta strzecha – bure, i… odplyneli. Wyspa byla moja. Lazurowe morze, piekne plaze, dzungla w srodku wyspy, masa palm kokosowych – wszystko moje, i  tylko moje. Kto potrzebuje ubran?! Wspinanie sie na palmy, snorkeling w morzu, gdzie najpiekniejsza rafa koralowa na swiecie (nurkowie mowia, ze  w niczym nie ustepuje tej australijskiej) zaczyna sie… 2 kroki od brzegu. Wchodzisz po kostki do wody – robisz dwa duze kroki, wkladasz glowe pod wode, i… Czujesz sie jak w gigantycznym I przebogatym akwarium. Tysiace ryb, zolwi morskich, wezy wodnych, ognisko wieczorem na plazy, polowanie na kraby, beznadziejna walka z kokosami…. Cala wyspe okrazyc mozna w ok 25 minut.  Na ziemi, zamiast smieci, leza przepiekne, rozowe kwiaty spadajace prosto z drzew.  Ochota na cos slodkiego? Nie – nie ma sklepu ze snickersami. Sa za to dojrzale juz ananasy (trzeba tylko zerwac I okroic), zatrzesienie mango, kokosow  i bananow…
 A to moj apartament :))) Najlepszy na swiecie





  Co rano prysznic pod palma i golym, chabrowym niebem. Mimo  pokaleczonych o kore palmowa stop – Fidzi jest dla mnie ksiazkowa definicja raju. W tym miejscu natura sama pcha sie do garnka… Siedze w nocy przy ognisku, zastanawiajac sie, co jeszcze zostalo mi z zapasow do nastepnego ranka.. Nagle czuje ruch piasku pod moja reka, a 2 sekundy pozniej trzymam juz ogomnego kraba… Tak, jestem potworem – a krab skonczyl na ogniu : ) Kocham Fidzi…  Bylo mi autentycznie przykro, kiedy po dwoch dniach zjawili sie Fidzyjczycy,  ale pomyslalem sobie : “czas poznac ludzi, Ty dizkusie! “ : ) Uwierzcie albo nie, ale w ciagu nastepnego tygodnia, kiedy mieszkalem na wyspie z kilkoma rodzinami fidzyjskimi – bylismy ze soba zzyci jak rodzina… Serdecznosc tych ludzi mozna porownywac tylko i wylacznie z Indonezja  - cos niesamowitego. Absolutnie rozumiem, dlaczego ten rejon swiata okresla sie Wyspami Szczesliwymi : )





Co sprzyjalo takiemu zzyciu sie? Odpowiedz jest prosta – Kava. Nie – nie kawa : ) Kava to narodowy i tradycyjny napoj Fidzi. Bez niego nie obedzie sie zaden wspolnie spedzany wieczor, uroczystosc, celebracje, zwykla posiadowka… Bylem bardzo podekscytowany faktem, ze bedzie mi dane sprobowac kavy w wersji oryginalnej i lokalnej, a nie w tej przygotowywanej dla turystow w luksusowych resortach. Nasluchalem sie bowiem o cudownych wlasciwosciach tego napoju z programow Cejrowskiego ; ) Czym jest kava, i jak dziala? (Nie martwicie sie, nie nastapi tu wyklad o tym, co “byc powinno”, napisze za to “jak bylo” ). Otoz codziennie okolo godziny 17, cala wyspa rozbrzmiewala odglosem rytmicznych uderzen… Co to bylo? To kava! Tak bowiem nazywa sie roslina – pieprz. Do produkcji tego magicznego napoju uzywane sa tylko i wylacznie korzenie tej rosliny. Sa one doprowadzane do postaci proszku – stad te halasy. Gdy przychodzi wieczor, wyciagana jest wielka drewniana misa, stawiana na stole, wokol ktorego zbieraja sie ludzie (w tym przypadku, lokalsi i ja). Sproszkowane korzenie wsypywane sa do lnianego woreczka, ktory mietoszony i wyciskany jest w misie wypelnionej woda. 

W taki sposob wydobywa sie ekstrakt ze wspomnianych korzeni, a uzyskuje blotnista w wygladzie ciecz – oto kava. Mistrz ceremonii wyjmuje mala miseczke zrobiona z kokosa, ktora czerpie z misy, podajac  ja danej osobie. Pijacy winien  klasnac w rece, zakrzyknac “Bula!”, i przechylic jednym haustem podana miseczke. Tyle teorii. Praktyka? Taka sama, tyle ze…  Nasluchalem sie tylu sprzecznych opowiesci – na jednych kava nie zadzialala w ogole, inni twierdza, ze powinna miec dzialanie wybitnie relaksujace, ale oni tego nie sprawdzili… Coz… Pierwsza czarka.. Smak – blotnisty, lekko korzenny – ale bardzo egzotyczny, ciekawy – nieodstreczajacy. Czarka druga – czuje delikatne dretwienie jezyka…  Atmosfera jest bardzo spokojna, rodzinna . Wszyscy mowia po angielsku, totez czuje sie swobodnie. Jako ze Fidzyjczycy zyja w raju, ale wszedzie jest daleko – maja w sobie nieposkromiona ciekawosc swiata. Wypytuja mnie o rodzine, o prace, o zycie w Europie; Kobiety pytaja czy wszyscy faceci w Polsce wygladaja jak ja :D Opowiadamy zarty, rozmawiamy na naprawde nieskonczona ilosc tematow – od zycia codziennego, po religie i filozofie zyciowa… Czestowany jestem sulu – oryginalne, suszone liscie tytoniu zawiniete w cieniutkie i dlugie skrety z gazety (Fiji Times).  Godziny plyna, miseczki kavy rowniez…  Po okolo 10 (a moze 15 – uwierzcie, liczyc jest niemozliwoscia) czarce czuje, jak rozluznia mi sie jezyk, cialo, i mysli. Kava dziala rowniez moczopednie – Fidzyjczycy twierdza, ze przez to oczyszcza organizm. Z kazda kolejna czarka czuje, jak spowalniaja mi sie czynnosci zyciowe – zdolnosci motoryczne, moj umysl zas wtula sie w milutka “poduszke”, z ktorej wcale nie chce wychodzic, bo mu dobrze :)  W zaden sposob jednak nie nastepuje otepienie. W pewnym momencie  przygladam sie uwazniej mym rozmowcom, i zauwazam, ze kava “dopadla” wszystkich. Jest godzina 1 w nocy, slychac szum palm na wietrze, ktos przynosi gitare – zaczynaja sie fidzyjskie piesni, przeplatane utworami Marley´a (kochaja Go tutaj). Jestem urzeczony. Rozstajemy sie wraz z pierwszymi porannymi skrzekami papug o 3 nad ranem. Z lekko zaburzona rownowaga docieram do swej chatki, I ledwo przykladam glowe do poduszki – spie juz snem sprawiedliwego… Cierpisz na bezsennosc – przyjedz na Fidzi – gwarantuje wyleczenie : ) Za dnia eksploracja wyspy, plazowanie, nurkowanie, konwersacje z moimi Fidzyjczykami. 3 razy dziennie slysze, jak Lisa dmie w wielka muszle, wzywajac mnie i innych, rozproszonych po wyspie ludzi na posilek. Juz od godzin wczesnopopoludniowych wszyscy upewniaja sie, czy dzisiaj tez przyjde na “kava session” – jakze moglbym odmowic?! Nikt nie traktuje mnie jak turyste – jestem, jak wyrazil sie jeden z nich “swoj, tylko nie z Fiji”  :) Nawet moj milczacy kierowca pokazuje ludzka twarz – okazuje sie artysta, malujacym tradycyjne fidzyjskie malowidla farbami na bazie oleju kokosowego. W jego “Coconut studio” w drewnianej chatce na plazy spedzam ladnych kilka godzin.. Nie zamienilbym tego wszystkiego nawet na rok pobytu w najbardziej luksusowym hotelu na swiecie. Caqalai to hotel milliard gwiazdkowy : ) Kiedy nadchodzi dzien rozstania – jest mi autentycznie przykro, ze musze stad jechac dalej. Wcale nie mysle o tym, ze nastepny przystanek to Los Angeles i Jamajka, ze tez bedzie fajnie. Jest mi smutno, ze musze opuscic to rajskie miejsce I ludzi, ktorzy okazali mi tyle serdecznosci, bezinteresownosci, i swojej niesamowitej, usmiechnietej kultury Wysp Szczesliwych.   Machali na pozegnanie do momentu, kiedy znikneli mi z horyzontu…  Ile trzeba za to zaplacic w resortach turystycznych? 

wtorek, 25 czerwca 2013

Bali - Wyspa miliona swiatyn i surfingu


 Wulkaniczne tournée dalo mi sie we znaki. Przesiakniety siarka, oraz ze zbolalym cialem marze o jakims miejscu, gdzie nie musialbym wstawac o 3 rano i skakac po wertepach kilkanascie godzin dziennie. Bali zdecydowanie brzmi jak zasluzony odpoczynek. Miedzy wschodnia Jawa a Bali, przeprawa promowa trwa zaledwie 30 minut. 

Policja sprawdzajaca dokumenty juz tradycyjnie niczego ode mnie nie chce. Biala skora I niebieskie oczy potrafia zaoszczedzic wielu klopotow z biurokracja J Czeka mnie 4 godzinna jazda aubusem do Denpasar – stolicy Bali. Mijam niekonczace sie strumyki, przypominajace te gorskie, choc gor jako takich tu nie ma. Jestem rowniez zszokowany naglym przeskokiem od jawajskiego islamu, do balijskiego hinduizmu. Obserwuje naprawde niekonczace sie swiatynie, wygladajace jak wykute w litej, ciemnej skale. Prozno szukac tego typu przybytkow w Indiach...

 Kilka dni pozniej rozwiazuje sie zagadka dotyczaca niesamowitej wrecz ilosci budynkow sakralnych.  Ale o tym za chwile… Podziwiajac soczyste kolory balijskiego krajobrazu  laduje w Denpasar. Tam dziesiatki kierowcow chyba wszystkich wehikulow swiata chca rozerwac mnie, i pozabijac siebie – zebym tylko skusil sie na ich oferte. Co Europa wie o walce o klienta… Nic nie wie : )Wybieram 40 minut na skuterze w drodze do Kuty – turystycznego i  imprezowego epicentrum Bali. Kuta pelna jest “podroznikow” nieprzytomnych od alkoholu i pelnego wachlarza narkotykow .  Mnie przyciagnelo tu jednak jedno z najlepszych na swiecie miejsc do nauki surfingu… Po dwoch dniach morderczej walki z duzymi falami i nieposluszna deska… Jest! Zaliczam swa pierwsza pelnowymiarowa jazde na fali. Wybaczcie ze nie udokumentowalem tego wielkiego wydarzenia – zycza sobie jednak 50 $ za taka przyjemnosc J Surfing to niesamowite poczucie totalnej wolnosci i wspolistnienia z natura. Gdy w koncu  giniesz gdzies w otchlani bezlitosnie poniewierany przez fale , czujesz ze jestes  tylko malym pylkiem, w calym Uniwersum Natury – bezcenne!



 Surfing surfingiem, ale zebym mial zostac nie wiadomo ile na balijskich plazach… Nie za bardzo. Przyznam szczerze, ze nie rozumiem  wszechobecnego w Europie obrazu Bali jako “rajskiej wyspy”.  Gdzie bialy piasek? Gdzie palmy na plazy? Gdzie lazur wody?  Prawda w mych oczach jest taka, ze wiele plaz baltyckich jest bardziej atrakcyjnych od tych balijskich. Gyby jeszcze tylko dolozyc indonezyjskie temperatury… : ) Jako ze Fidzi przede mna (nie moge sie doczekac!!!!), postanawiam nie marnowac czasu, i udac sie w glab Bali. Celem jest artystyczna stolica Bali – Ubud. Miasteczko jest nieduze, i od razu po wyjsciu z busa zostaje wepchniety na skuter nalezacy do przeuroczego Balijczyka z pieknym bialo-zoltym kwiatem zatknietym za ucho.  Wiezie mnie do swojego “homestay”,gdzie za 12 $ mam piekny pokoj z lazienka i sniadaniem o nieludzkiej 8 rano : ). Mieszkam razem z trzema pokoleniami rodziny balijskiej, co jest standardem na Bali – ludzie i rodziny trzymaja sie razem.  Wlocze sie po Ubud, podziwiajac wystawione na ulicy prace balijskich artystow – od obrazow, po rzezby i batiki – do wyboru do koloru. Nagle zniknely dzikie tlumy pijanych ludzi – co za ulga…  Trafiam do malpiego gaju, gdzie odwiedzajacy sterroryzowani sa przez te futrzaste i nienasycone potwory : ) Spotykam  rozpaczajacych doroslych facetow, ktorym te urocze stworzenia  ukradly dokumenty, aparat, pieniadze, karty kredytowe – a wszystko to przez… Banana spoczywajacego sobie w plecaku . Niech zyje zdrowy rozsadek! Byc moze madrze sie, bo bylo mi dane zdobyc jakies doswiadczenie z tajskimi malpiszonami – kto wie…

Wszedzie otaczaja mnie  swiatynie, i te balijskie rzezby religijne, na ktore gapic moge sie godzinami – cos pieknego… W niektorych z tych przybytkow widze uczace sie tradycyjnych indonezyjskich tancow dzieci . Uklady sa tak dlugie i skomplikowane, ze totalnie zaskoczony zastanawiam sie, jak one sie tego nauczyly, przeciez maja ok 7 lat?! Uwage przykuwa mimika twarzy, ktora jest czescia tanca – szczegolnie w pamieci utkwil mi charakterystyczny wytrzeszcz oczu. W polaczeniu z tak charakterystyczna choreografia, wywoluje piorunujace wrazenie. Dodajmy do tego magiczne otoczenie swiatyn, i otrzymujemy ta slynna, artystyczno-religijna atmosfere Ubud… 




Wieczorem wracam do pokoju, i… Magia trwa! Zaskoczony slysze bardzo wyrazne spiewy hinduskich mantr.  Spiewane przez wielu ludzi “Om Namah Shivaya”, spotegowane przez mury jakiegos pomieszczenia sprawia ze dostaje gesiej skorki. Wygladam  na ganek, probujac zlokalizowac miejsce akcji, jednak nie widze nic. Wracam do pokoju – slysze jakby wyrazniej…  Nagle olsnienie! Wchodze na lozko, zagladam przez wywietrznik, i… Widze srodek hinduistycznej swiatyni, do ktorej (jak sie okazalo) biali nie maja wstepu… Po srodku siedza kobiety I mezczyzni  ubrani w biale szaty, obwieszeni zoltymi kwiatami. Kazdy z nich okadza sie kadzidlem, wszyscy zas spiewaja mantry. Wokol nich tylko tysiace wymalowanych bogow Hinduizmu…  Czuje ze patrze na cos bardzo prawdziwego, co w normalnym ukladzie nie jest przeznaczone dla mych oczu. Znowu czuje sie jak w ksiazce podrozniczej. Magia, magia, magia! Pokoj sasiadujacy z tajemnicza swiatynia tylko dla Balijczykow – bezcenne : ) Byc moze zabrzmie patetycznie, ale wlasnie dla takich totalnie niesamowitych momentow warto przemierzac niekonczace  sie kilometry – nie zawsze w luksusowych warunkach.  Zagaduje pozniej wlasciciela, ze dal mi tak “specjalny” pokoj. Ten usmiecha sie I mowi: “chyba Ci to nie przeszkadza?”. Odpowiada mu tylko me spojrzenie mowiace : “zartujesz?!”.  
W miedzyczasie poznaje mlodego chlopaka z okolic Ubud, ktory probuje rozkrecic swoj maly turystyczny biznes, organizujac wycieczki rowerowe po okolicach – swiatynie, tarasy ryzowe, I wiejska – prawdziwa strona Bali. Brzmi jak cos dla mnie – w droge! Akar mowi dobrze po angielsku, wiec zameczam go pytaniami o codziennosc  Balijczykow.  Zabiera mnie na plantacje kawy Luwak – drugiej po jamajskiej “Blue Mountain” najdrozszej kawy na swiecie.  Jedziemy przez niekonczace sie pola ryzowe, gdzie podgladamy zbierajacych plony, a chwile potem  siejacych nowe sadzonki rolnikow. Tak tak – w Indonezji ziemia rodzi non stop…  Poprzez odpowiednie splecienie ze soba roslin ryzu rosnacych na brzegu pola, prosi sie bogow o pomyslnosc zbiorow. Cala praca odbywa sie recznie, po kolana w wodzie, I palacym nieznosnie sloncu. Przejezdzajac przez wioski mijamy porozkladane na srodku ulic suszace sie ziarna ryzu I innych roslin. Dzieci gonia za nami, chcac sie przywitac, a stare bezzebne kobiety usmiechaja sie serdecznie. Tylko mezczyzni udaja, ze nie stanowie zadnej atrakcji. Czyzby balijska duma? :)  Przeraza mnie widok 6latkow(!) pedzacych na skuterach po tamtejszych drogach. Wyjasnia to fenomen zdumiewajacych umiejetnosci kierowcow w Indonezji. Nikt nie martwi sie o policje, bo w promieniu 40 km nie ma zadnego posterunku, a nawet gdyby byl … Policja nie ma czego szukac po wioskach. Przestepczosc jako taka nie istnieje. Z wyjatkiem organizowanych tu namietnie walk kogutow, co jest niezgodne z prawem, ale jak najbardziej zgodne z tradycja.  Wsrod pieknych krajobrazow docieramy do Swiatyni Matki Wody. Tabuny wiernych dokonuja tutaj rytualnych ablucji.




 W tej chwili musze sie do czegos przyznac… Wsluchuje sie uwaznie w wyjasnienia mego przewodnika, ale…  Sa one tak naszpikowane roznymi legendami, przypowiesciami, tradycjami, wzajemnie z pozoru wykluczajacymi sie informacjami… Rezygnuje z podjecia proby opisania tego na blogu. Hinduizm potrafi przyprawic o bol glowy! Zamiast tego chlone atmosfere swiatnyni, i jej chlodnych murow… Wracamy do Ubud przez  wioski i pola ryzowe, zatrzymujac sie w domu rodzinnym mego przewodnika. I znow – w trzech domach zyja trzy pokolenia. Honorowe miejsce na podworku zajmuje mala swiatynia. Tak – w tradycji balijskiej kazda rodzina winna miec swoja wlasna swiatynie – przyprawia mnie to o kolejny bol glowy – bo jak to?! :)  Na przeciwko swiatyni – pracownia artystycza – w tym przypadku stricte rzezbiarska.  Czuje ze czas stanal w miejscu – wszystko toczy sie swym naturalnym rytmem – zazdroszcze, i z niechecia mysle o powrocie w europejskie szalone realia… Tymczasem trzeba wracac do mego magicznego pokoju.
Wlasciciel przybytku pyta mnie, czy chcialbym wieczorem wybrac sie  zobaczyc tradycyjny indonezyjski taniec – z ogniem w roli glownej. Niestety dzisiaj jest to organizowane stricte dla turystow, choc mialem informacje ze caly czas mozna natknac sie na tego rodzaju celebracje w swiatyniach gdzies w glebi Bali… Biali nie sa tam jednak mile widziani. Coz… Balijczycy patrza na to, co dzieje sie w Kucie, I wyciagaja takie a nie inne wnioski. Poniekad sluszne.  Moze zamiast slow – popatrzcie i posluchajcie…





Slowem podsumowania – Bali… Wyspa gdzie mozna znalezc magie i przepiekne widoki;  mozna tez znalezc turystyke w najobrzydliwszym wydaniu. Nie zgodze sie tylko z tym, ze to rajska wyspa.  Raj znalazlem – na innej wyspie – tez w Indonezji…
 Indonezjo – bede bardzo tesknil… I na pewno mowie: do zobaczenia !  : )





czwartek, 6 czerwca 2013

Wulkan Ijen - czyli relacja z piekielnej kopalni siarki

Kawah Ijen... Wulkan bardzo specjalny. Przerazajacy truciciel i zywiciel w jednym.  Jawajczycy mieszkajacy w jego sasiedztwie uwazaja go za zywa istote. Patronuje on rozciagajacym sie wokol plantacjom kawy (slynna jawajska arabica) i ryzu. Jednak to nie dla malowniczych plantacji postanowilem zjawic sie wlasnie w tych okolicach. Przyczyna lezy dokladnie w srodku krateru wulkanu Ijen. Od czasow kolonialnych dziala tam bowiem jedyna w swym rodzaju kopalnia siarki, gdzie surowiec ten wydobywany jest recznie, a gornicy wynosza urobek na wlasnych plecach... Ale od poczatku...
Punktem wypadowym jest Sempol - ostatnia wioska, gdzie dociera transport publiczny (woooolny, bardzo wolny). Miejsce jest niesamowicie ulokowane pomiedzy plantacjami kawy, a w powietrzu czuc jej aromat. Jest dla mnie bardzo przyjemny, choc sam kawy nie pije (jamajska Blue Mountain Coffe stanowi wyjatek, ale to zupelnie inna historia...).


Heroicznie walczac z tropikalnymi humorami mego zoladka, znajduje kierowce motocykla - o 4 rano ruszamy na spotkanie Siarkowego Potwora. O tej nieludzkiej godzinie na indonezyjskich plantacjach kawy jest ZIMNO. Przerazliwie zimno. Szczegolnie po godzinie spedzonej na pedzacym w ciemnosc skuterze. Nic to... Rozgrzeje sie w drodze do gory, ku kraterowi... W sklepiku u podnoza wulkanu zostawiam niepotrzebne rzeczy do odebrania pozniej, zas moj kierowca odjezdza. Jest kompletnie ciemno, a ja nie mam pojecia jak odnajde to miejsce po zejsciu z gory. Coz... Na razie sie tym nie przejmuje, bo umysl zaprzata rozmyslanie co tez zastane tam wysoko. Jeden z wychodzacych wlasnie do krateru gornikow pokazuje mi, zebym szedl z nim. Dwie godziny wspinamy sie po kretej i waskiej sciezce, ktora powoduje u mnie zadyszke (wstyd sie przyznac, choc kondycje mam nie najgorsza).




  Docieramy do kantyny,  ktora jest w polowie drogi do krateru, i gdzie odbywa sie wazenie urobku. Siarke skupuje pobliska cukrownia, wykorzystujac  ja do wybielania cukru. Na drewnianej wadze zawieszaja kosze, aby dowiedziec sie, ile zarobili. Za kilogram siarki placone jest ok 20 groszy. W jednym koszu  waga siarki waha sie od 70 do nawet 110 kg. Najsilniejsi robia dwa kursy dziennie, co daje im dniowke w wysokosci ok 13 $. Stanowi to wielokrotnosc  zarobkow okolicznej ludnosci, I tlumaczy zdumiewajaca pogode ducha tych katorznikow. W kantynie kupuje paczke papierosow, bo jest to najbardziej pozadany przez gornikow towar. Moj “przewodnik”  pokazuje mi wylaniajaca sie z morza wyspe Bali. No tak – jestesmy przeciez na samym wschodzie Jawy.



  Ostatni kilometr stromego podejscia i … Wychodzimy na piekielna przelecz plena czarnych skal. Po stronie lewej jest dymiacy niesamowicie wielka chmura siarki wulkan Ijen, po stronie prawej zas kolejny wulkan z ogromnymi formacjami skalnymi.  Kolejnych kilkadziesiat metrow po waskiej grani, i Ijen odslania swoj skarb. Daleko w dole patrze na najwiekszy na swiecie naturalny zbiornik kwasu siarkowego o temperaturze 34 stopni. Jezioro ma niesamowita glebokosc 200 m. Gornicy pracuja na wyciagniecie reki od tej przerazajacej kumulacji zracej substancji. Wlasnie tutaj bowiem skraplaja sie gazy tloczace sie z wnetrza wulkanu, dajac wysokojakosciowa siarki, bedaca w 99% czystym pierwiastkiem.  Plynna siarka (koloru wsciekle czerwonego) ma temperatura ponad 100 stopni, i powstaje na skutek schlodzenia siarkowej pary, kierowanej w tym celu do prymitywnego systemu rur i blaszanych beczek. Aby zapobiec zaplonowi zakrzeplej siarki, gornicy studza ja kwasem z jeziora.  Patrzac jeszcze z gory na lazurowy kolor jeziora… Nie moge oderwac od niego wzroku. Jak zahipnotyzowany patrze na widoczne w dolu zolte zloza siarki spowite w gestej zoltej chmurze, i malutkie sylwestki ludzkie, widoczne z tej wysokosci. Okolicznosci przyrody sa tak niesamowite, ze wypatruje juz tylko smoka…






  Gornik z ktorym ide oznajmia, ze dalej ze wzgledow bezpieczenstwa isc nie moge, i basta!  Rzeczywiscie – turysci koncza swa droge wlasnie tutaj – na skraju krateru. Widok jest bardziej niz niesamowity, ale… Nie bylbym soba…Tymczasem jednak  na nic moje blagania i prosby.  W akcie desperacji wyciagam 5 $, i mowie ze to prezent dla niego. Odpowiada mi niesmialy usmiech , przestroga: “hti-hati!” (uwazaj), i  oczywista dla mnie prosba, zeby nie przeszkadzac pracujacym. Bingo! Schodzimy do krateru… Droga jest straszliwie stroma, najezona obsuwajacymi sie kamieniami; mozna stoczyc  sie prosto do kwasu siarkowego. Nie czuje sie bezpiecznie. Wyziewy Ijen cuchna coraz bardziej; oddycham przez huste, zastanawiajac sie, co stanie sie ze mna tam na dole. Przede wszystkim jednak staram sie nie zabic. W depresje wpedza mnie widok pedzacego przede mna w dol po skalach faceta w japonkach… Wreszcie docieramy do miejsca, gdzie gornicy laduja siarke do swych bambusowych koszy. Wszyscy kaszla, i ciezko jest oddychac. Mezczyzni w milczeniu odlupuja kawaly siarkowych blokow, nastepnie zas musza dobrze wywazyc swe kosze. Patrze w gore, i przechodza mnie ciarki na mysl o wtarganiu 100kg ciezaru ta droga, ktora schodzilismy… Staram sie nikomu nie wchodzic w droge, nie mogac uwierzyc, ze niektorzy wchodza w buchajaca wsciekle z ziemi zolta chmure wyziewow. Przygladam sie z bliska jezioru, zoltym brylom siarki i wykonujacym ta straszliwa prace ludziom. Jestem jedynym “turysta”. Atmosfera jest tak niesamowita, ze trace poczucie rzeczywistosci.





 Nagle jednak wiatr zmienia kierunek, i slysze tylko krzyki, zebym uciekal. Jak? Gdzie? Sekunde potem ogarnia mnie obezwladniajacy bol w plucach i oczach. Nie moge oddychac, nie moge otworzyc oczu. Po jakichs 20 sekundach zaczynam myslec, ze moje zycie skonczy sie gdzies w kraterze wulkanu. Chwile pozniej wszystko ustaje,  a ja lapczywie chwytam pierwszy haust swiezego powietrza, kaszlac i dziekujac niebiosom, ze ta meczarnia sie skonczyla. Tak wyglada moje pierwsze spotkanie z oparami czystej siarki. Gornikow przed takimi “atakami” nie chroni aboslutnie nic – to ich codziennosc.


 Zalzawiony i obolaly ruszam w droge powrotna do gory. Sama wspinaczka kosztuje mase wysilku, a mijam tych malych wielkich ludzi, duszacych sie w trujacych oparach, i niosacych ok 80-100 kg koszy na swych barkach. Obserwacja tego nieludzkiego wrecz wysilku wzbudza moje nieklamane przerazenie, i najwyzszy podziw.  Kazdy krok w gore to dla nich meczarnia – kaszla, pluja (niektorzy krwia), poca sie, ale tez usmiechaja. Utrzymaja swoje rodziny. Czesto kosztem zycia – zawsze kosztem zniszczonego zdrowia. Srednia zycia gornikow z Kawah Ijen to ok 40 lat. Ide z nimi, a patrzac na nieludzki wysilek tych ludzi nie chce mi sie wierzyc, ze w XXI wieku ludzie pracuja w taki sposob, i w takich warunkach.

 Paradoks polega na tym, ze oni sa dumni i wdzieczni, ze ktos im te prace dal. Prosza o papierosy, czasem o wode. O ile czasem jestem “bezwzgledny” dla zebrzacych – tym razem nie mam serca odmowic tym piekielnym gladiatorom. Kazdy z nich zasluguje na o wiele wiecej. Wyniesienie tamtejsza droga w gore kosza z ok. 80 kg (czasem ponad 100) siarki to wyczyn czysto olimpijski, a trzeba jeszcze przejsc ok 2 godziny drogi w dol… Niektorzy gornicy pokazuja mi znieksztalcenia i narosla na ramionach, gdzie opiera sie ciezar kosza. Znow jestem zly na ten swiat, ale potem przychodzi refleksja, ze oni tej pracy chca, potrzebuja, i “dobrze jest jak jest”. Malo tego! Zostalo mi powiedziane, ze bardzo trudno jest dostac sie w poczet gornikow z Kawah Ijen. Jak wszedzie w takich przypadkach – potrzebne sa znajomosci.
Wukan Ijen na zawsze juz pozostanie jednym z najbardziej intensywnych wspomien i doswiadczen w mym zyciu. Jeden z aspektow wspomnianej intensywnosci wrazen niech odda fakt, ze musialem wyrzucic czesc ubran. Zapach siarki nie chcial zniknac nawet po wielu praniach… 

poniedziałek, 3 czerwca 2013

Wulkany Jawy


Pierwszy jawajski wulkan widzę już z pokładu samolotu zmierzającego w stronę Yogyakarty. To przypomina mi, że Indonezja, a Jawa w szczególności – to kraina aktywnych, ziejących siarką i lawą potworów.  Znakomita większość z nich w każdej chwili grozi erupcją, i jest w stanie unicestwić wszelkie życie w promieniu wielu kilometrów. To zdumiewające, że ludzie wciąż decydują się na życie w bezpośrednim sąsiedztwie dymiących kraterów. Indonezyjczycy traktują wulkany jak żywe istoty, prosząc odwiedzających o nieużywanie wulgarnego języka, co mogłoby zdenerwować „górę ognia”. Przygotowują też wiązanki z kwiatów, które wrzucane są do krateru, jako ofiara składana naturze.
Zaczynając przygodę z wulkanami, w pierwszej kolejności decyduję się odwiedzić najbardziej znany, bo święty wulkan Indonezji – Bromo. Wznosi sie on na wysokosc 2329 m.n.p.m . Srednica jego krateru liczy sobie bagarela 700m, zas polozony jest wewnatrz wielkiej kaledry Tengger, o srednicy 16 km. Jej wiek szacowany jest na 820 000 lat.
Liczne biura podróży oferują pakiet wycieczkowy „Bromo”, zawierający w sobie transport do najbliższej górze wioski, jeepa na punkt widokowy, a następnie pod sam wulkan. Wszystko „quick and easy”, jak zachwalał ofertę jeden z ulicznych naganiaczy. Postanawiam podziękować za ofertę, i dotrzeć do Bromo na własną rękę. „Long and difficult, my friend!”, krzyczą wszyscy. Cóż – nie przestraszyli mnie J Po dwóch przesiadkach w wypełnionych po brzegi lokalnych busach, i prawie całym dniu spędzonym na zakurzonych dworcach, pozostaje mi ostatnie 30 km do wioski Cemeru Lawang – u podnóża wyczekiwanego Wulkanu. Kręcę się po dworcu, polując na transport „tam do góry”. W oczekiwaniu na minibusa zostaję zaproszony do małych polsko-indonezyjskich zawodów w arm wrestlingu – jedna wygrana i dwie przegrane – wstyd!. Po wysiłku zaś zostaję zmuszony do spalenia ogromnego papierosa , składającego się z tytoniu podsypanego suszonymi goździkami.

 Otoczony niemiłosiernym upałem, zawrotami głowy (indonezyjskie papierosy, skręcane w papier…) i entuzjastycznymi okrzykami chyba 15 lokalnych, nie zauważam nawet, kiedy mija godzina, i transport jest gotowy. Następuje długie i namiętne targowanie się o cenę biletu, co staje się już powoli mym azjatyckim standardem – przy każdej możliwej okazji J Przyznać się muszę, że czasami targuję się tylko dla czystego sportu i zachowania twarzy, bo niektóre ceny są bardziej niż przyzwoite. W ciągu 1.5 godziny wspinamy się sporo ponad 2000 m w górę, co dość boleśnie sygnalizują me uszy. Zapominam jednak o tej małej niedogodności, koncentrując się na sielskich widokach rodem z polskich wsi – gdyby tylko nie te pola ryżowe.. : )
Wioska Cemeru Lawang to jedyna na muzułmańskiej Jawie enklawa hinduizmu. Ludzie okutani są w sarongi – na tej wysokości jest naprawdę chłodno (pierwszy raz od połowy stycznia jest mi chłodno w krótkim rękawku!). Cała wioska skąpana jest w chmurach, co wprowadza elementy baśniowe; toteż przechadzając się po okolicy, uśmiecham się sam do siebie: ) Późnym popołudniem idę spać, bo czeka mnie pobudka o 2:30 w nocy, jeśli chcę dotrzeć do punktu widokowego na wschód słońca.  Zatrzymałem się u tamtejszej rodziny, i wszyscy pękają ze smiechu, kiedy o 18 mówię im „dobranoc”. 

Od 3 nad ranem wspinam się po dość stromej ścieżce, w towarzystwie nieprzyzwoicie pięknie rozgwieżdżonego nieba i latarki. Jest niesamowicie, strasznie i pięknie jednocześnie. Ok. godziny 5 widzę odległe światła jeepów wiozących turystów na główny punkt widokow y. Przepiękny początek dnia zastaje mnie w okolicach starego „view point”, wraz z czterema innymi „niezorganizowanymi”. Jest cicho, a ja chłonę grę budzącego się światła słonecznego i trzech wulkanów, a z Semeru zaczyna unosić się stróżka dymu (co wzudza mój niepokój, nawet o tak wczesnej porze). Pod moimi stopami rozciąga się zaś kobierzec z chmur… Nawet tak wybredne stworzenie jak ja musi przyznać – jest przepięknie!  Do „głównego” punktu widokowego docieram ok. 8 rano, i… Zastaję tam tylko jednego lokalnego mężczyznę zamiatającego miejsce – dzikie tłumy o 7 rano popędziły dalej. Ucinam sobie małą pogawędkę z pracownikiem, znów sycę oczy widokami, po czym… Rozkładam się na ławkach, i zasypiam na słońcu, przy rytmicznym szuraniu miotły. Całe miejsce dla mnie, nikt nie przeszkadza, nie mówi ile mam czasu, i że trzeba już jechać…  Sen to, czy Jawa?... : )






Po małej drzemce, celem mym jest zejście 9 km w dół, przez piękne zielone wzgórza, aż do ciemnych wulkanicznych piasków, skąd wyrastają wulkany właśnie. Czas przyjrzeć im się z bliska! Chcę dotrzeć do samego krateru Bromo. W tym celu wybieram betonową drogę, schodzącą stromo w dół przez całe 9 km  (moje nogi…). Otaczają mnie chmury, i asolutna już o tej porze cisza. Zaklocaja ja jedynie pojedynczo przejezdzajace motocykle lokalnych. Kazdy jeden zatrzymuje sie, pytajac czy nie potrzebuje transportu na dol – wprost ku wulkanicznym piaskom. Grzecznie mowie, ze lubie chodzic – odpowiada mi usmiech i skinienie reka na pozegnanie. Po 9 km schodenia na dol (sklamie jak powiem, ze nie bylem umeczony), wychodze na niesamowita rownine pokryta ciemnym piaskiem, ktory ongis wyplul ze swych wnetrznosci jeden z wulkanow. Naprzeciwko mnie wyrasta sciana 3 gor ognia – robi duze wrazenie, zwazywszy na to, ze wszystkie sa aktywne. Jeepy przejezdzaja czasem gdzies obok mnie – nie ma przeciez zadnych drog.




Na horyzoncie rysuje sie hinduska swiatynia, zas kilkaset metrow od niej – rodzaj schodow prowadzacych wprost do wulkanu Bromo. Okolo godziny 12, kiedy tam docieram – nie widze zadnych „obcych” – zostaje zasypany „hello mister” i „what about photo, mister”.  Cierpliwie tlumacze, ze jestem „Kuba” a nie „mister” J Spozywam tradycyjna azjatycka zupe nazywajaca sie „ nie mam pojecia co jem, ale jest pyszne” ;) Po drodze do krateru mijam sprzedajacych bukiety kwiatow, oraz duzo dzieci (!) – prawdopodobnie z okolicznych wiosek. Pytaja, czy je ze soba zabiore (ale gdze?!). Po jakims czasie oczom mym ukazuje sie wulkan z totalnie rozwalonym kraterem – prawdopodobnie stalo sie to podczas jednego z wybuchow. Po dosc ciezkiej wspinaczce na szczyt – po raz pierwszy moge zajrzec „na dno” krateru – to jedno z dzieciecych marzen J Stoje na ostrych skalach, i baaardzo niewielkiej powierzchni, gapiac sie jak zahipnotyzowany w dol, spowity chmurami wyziewow (bez zadnych sensacji zapachowych jednakze). Wzrok slizga sie po szczernialych scianach krateru. Kontemplacje przerywa brutalnie ma panika spowodowana mini „traba powietrzna”, smigajaca wokol mnie – gdzie tu uciekac?! Na szczescie rozplynela sie tak szybko, jak sie pojawila. Nagle wyziewy z krateru na chwile ustepuja, i oczom moim odslania sie bulgocaca i dymiaca ciecz siarkowa.  W planach mialem przejscie dookola krateru, ale tam na gorze... Oczyma wyobrazni widze siebie spadajacego prosciutko do wnetrza wulkanu... Nie dziekuje  - znam przyjemniejsze metody rozstania sie z tym swiatem. Nie bawie tu zbyt dlugo – zmeczenie daje sie we znaki, a poza tym... W glowie kolacze uparcie jedna mysl:”a co, jak zechce wybuchnac?”. Schodze na dol, i powlocze nogami przez wulkaniczne piachy do swej wioski. Wyszedlem o 3 nad ranem, a jest godz 14. Ratuje mnie tylko chlod panujacy na ponad 2000 m.n.p.m  Zasypiam totalnie zmeczony, rozmyslajac jednak o mym pierwszym spotkaniu z naturalnymi tykajacymi bombami. Czas zebrac sily na prawdziwie mocne wyzwanie – czyli pieklo kopani siarki w wulkanie Kawah Ijen.