sobota, 2 marca 2013

Psychodeliczny i Dziki Laos

Najgorsza podróż w moim życiu? Laos. Najpiękniejsze widoki? Laos. Przed drogą  z górzystego Luang Prabang do Vang Vieng (imprezowa mekka  nad Mekongiem) wpakowali 20 biednych ludzi do 9osobowego minibusa. To jedne z najbardziej dramatycznych 5 godzin w moim życiu. Pozamykane okna, brak jakiejkolwiek klimy, i jazda od zakrętu do zakrętu, w tumanach kurzu i kamienistych ścieżkach w górach sięgających ponad 2000 m. Byłem pewien że poważnie zanieczyszczę pojazd, a wnioskując po minach powciskanych w kąty minibusa współpasażerów - nie  tylko ja... Zły na siebie, że zamiast podziwiać widoki walczę ze swym błędnikiem - szczęśliwie docieram do celu. Za 2 $ dostałem kąt do spania w hostelu, i wyruszyłem do miasteczka w celu ułagodzenia zbuntowanego żołądka. Wśród niekończących się knajp, pokazujących równie niekończące się odcinki "Przyjaciół" i tłumów imprezowiczów poznaję Maxa - Niemca z Berlina, który obiecuje zabrać mnie wieczorem do "kultowego" miejsca w Vang Vieng. Nie dopytałem na czym polega kultowość tego miejsca - i to był mój błąd.

 Wraz z zapadnięciem zmroku pojawiliśmy się w "DK3" - na pierwszy rzut oka jednym z wielu pubów serwujących zarówno jedzenie jak i drinki. Moją uwagę zwracają spoceni i moocno wyluzowani kelnerzy. Zamawiamy pizze, a Max doddatkowo "owocowe szejki" dla naszej dwójki. Przyznać muszę - całkiem smaczne. Wraz z ostatnim łykiem wspomnianego szejka, zaczyna się głośno śmiać, a na moje zdziwione spojrzenie rzecze: "właśnie wypiliśmy słynny i kultowy magic mushroom shake! Poczekaj godzinke, i do zobaczenia w innym wymiarze". Nie ukrywam że głęboko mnie ten fakt zaniepokoił z racji tego, że nie mam bladego pojęcia o grzybach halucynogennych. Jednak jako że była już przysłowiowa "musztarda po obiedzie" postanowiłem się wyluzować, i poczekać co się stanie. A działo się sporo... Po około 40 minutach świat nabrał bardzo intensywnych kolorów, a wycieczka do toalety przybrała rozmiary eksploracji dziewiczych terenów, z poruszającymi się elementami graffiti na ścianie, i moimi duużymi zdziwionymi oczami widzianymi w lustrze. Musiałem przywoływać swój umysł do porządku, ponieważ gdy tylko dawałem mu chwilę "wolnego" - dryfował w nieznane, podsuwając oczom widoki takie jak gałęzie drzew wyrastających z lamp naściennych i wibrujących przedmiotów, które przecież wiem że nie powinny się ruszać. Nie mogłem nadziwić się też, jak inna w dotyku jest moja własna skóra, choć nie budziło to mego przerażenia, a raczej ciekawość. Max zaproponował, żebyśmy poszli do jednego z pubów z głośniejszą muzyką i tłumem ludzi. I to był błąd! Musieliśmy przepraszać zagadujących do nas imprezowiczów, ponieważ baardzo trudno było się skupić na czymkolwiek, a co dopiero na konwersacji. Popijając wodę, ze zdumieniem obserwowaliśmy wszystkie dziwne rzeczy dziejące się wokół nas - w tym tajemniczo zmieniające się twarze ludzi... Po 4 godzinach - ulga, koniec, i powrót do rzeczywistości. Zdecydowanie nie jest to coś dla mnie, choć skłamałbym gdybym stwierdził, że nie było interesująco. Tak powitał mnie środkowy Laos. Następnego dnia zaplanowaliśmy słynny spływ rzeką na dętkach, połączony z zatrzymywaniem się "na drinka" w barach położonych wzdłuż rzeki. Towarzyszą nam białe jak śnieg dziewczyny z Islandii (spotkaliście kiedyś kogokolwiek  Islandii?). Z kilkunastu barów wzdłuż trasy spływu pozostało tylko 3, z uwagi na powtarzające się przypadki śmierci imprezowiczów łączących alkohol, narkotyki i skoki do rzeki.Ci, którzy byli pijani w stopniu umożliwiającym obserwowanie otaczającej nas przyrody mogli być zachwyceni - zaraz znad rzeki wynurzały się bowiem potężne formacje skalne, obrośnięte nietkniętą przez nikogo dżunglą. Vang Vieng jest jednym z tych miejsc, gdzie łatwo wsiąknąć w alkohol, narkotyki, imprezy i wszystko co z tym związane - ten los spotkał mojego niemieckiego współtowarzysza; ja jednak urwałem się poza miasto. Tam czekały na mnie już tylko leniwie przeżuwające trawę krowy, domy pasterzy sklecone z kilku desek i słomy, oraz spore wzgórze najeżone skałami, z chorągiewką na szczycie oznaczającą punkt widokowy na całe miasteczko i otaczające je góry. Postanowiłem zaatakować szczyt, w o zgrozo - klapkach... Wydawało mi się bowiem, że skoro miejsce jest punktem widokowym, to musi być tam jakieś ludzkie podejście. Nie mogłem się bardziej pomylić. Droga na szczyt okazała się dość mocno wymagająca fizycznie - nawet w odpowiednich butach... Po 2 godzinach podciągania się z głazu na głaz, przeskakiwania między mini przepaściami i wspierając się zwisającymi gdzienigdzie lianami, stanąłem na szczycie, z przerażeniem myśląc: "jak ja zejdę?! Przecież zabiję się w tych klapkach..." Po drodze nie spotkałem żywej duszy, a więc w razie czego: znikąd ratunku. Po nasyceniu się widokami - czas schodzić. Po 20 minutach zszedłem może 10 metrów w dół - poobdzierany, mokry, z rozdartymi już klapkami zsuwającymi się ze spoconych podeszw stóp. Byłem dość konkretnie przerażony. Resztę drogi przemierzyłem w ciągu kolejnych dwóch godzin, klnąc na swoją głupotę, i podziwiając jednocześnie kraj, w którym droga do "atrakcji turystycznej" w niczym nie przypomina wyasfaltowanego podejścia do Morskiego Oka. Nic nie zmienia jednak faktu, że odczuwam pewnego rodzaju chorą dumę: "pokonałem dzikie ustępy laotańskie w klapkach!". Wypada jednak zanotować, że dzikie ustępy pokonały z kolei moje klapki...
Gdzie są moje buty?!

a to Laos właśnie...

Przygodę z Laosem postanawiam zakończyć na samym południu kraju, na jednej z 4000 Wysp rozrzuconych na Mekongu. Po 30 godzinach podróży autobusem i 20 minutach spędzonych na łódce, docieram do oazy spokoju. Żadnych samochodów, taksówek, tuk-tuków i naganiaczy. Mała plażyczka nad rzeką, sporo Reggae barów z wyluzowaną atmosferą i ludźmi, wszystko otoczone położonymi nad Mekongiem domków mieszkańców i tak samo wyglądających zakwaterowań dla przyjezdnych. Z łóżkiem, wiatrakiem, moskitierą i małym balkonikiem z zawieszonym hamakiem - czego chcieć więcej? Zresztą, popatrzcie sami...

Mój balkon i chillout area z widokiem na... wiadomo :)







Na wyspie nie ma policji, wszelkich innych służb mundurowych, i co? I jest najspokojniej na świecie, z uśmiechającymi się do siebie ludźmi i leniwą atmosferą ogarniającą człowieka od pierwszej minuty pobytu... I taki jest właśnie mój Laos - spokojny, uśmiechnięty, i najpiękniejszy na świecie :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz