wtorek, 26 lutego 2013

Lao Time, Slow Time!


W końcu opuszczam Wietnam! Jak zdążyłem już wspomnieć – mam mieszane odczucia dotyczące nie tyle tego kraju, ile jego mieszkańców. Z tym większą radością ładuję się w busik zmierzający do wioski granicznej Lao Bao. W wehikule widzę białą parę – jedynych cudzoziemców. Nastawiam uszyska, i nie wierze! Słyszę polską mowę. Nie namyślając się długo, zagaduję – bo jakże to, spotkać na końcu świata rodaków i się nie odezwać? Pada sakramentalne pytanie: „skąd jesteś?”. Na moją odpowiedź, że z Bydgoszczy, witają mnie zdumione spojrzenia i okrzyk : „my też!”. Świat jest baaardzo mały.  Trójka Bydgoszczan zdąża zatem w stronę tajemniczego Laosu. Los zaś zwiąże mnie z Anią i Jackiem na następne 4 dni.  Granica wita nas ponurymi wietnamskimi urzędnikami z każdej strony oglądającymi nasze paszporty, podczas gdy ja muszę do toalety, i dramatycznie przestępuję z nogi na nogę. Potem już tylko z górki, przechodzimy w stronę laotańskich celników, a raczej jednego przysypiającego pana, miast gradowej miny prezentującego miły uśmiech, który chwilowo mnie ogłupia i pozwalam sobie wręczyć resztę w postaci starego i podartego banknotu 10$, którego nikt nie chce przyjąć. Kto jednak przejmowałby się jakimś banknotem w obliczu Nieznanego J Za jedynego „one dollar sir” skuterki podwożą nas do VIP busa, który okazuje się być lokalnym laotańskim  wehikułem, pamietającym co najmniej lata 60te. Po krótkiej utarczce (aczkolwiek z uśmiechem!), kiedy próbowali nam wmówić że nie zapłaciliśmy, choć 4 min wcześniej dostali pieniążki do ręki – wchodzimy do środka. Witają nas ułożone na podłodze niezliczone worki z ryżem, poobdzierane siedzenia, wielkie głośniki nad kierowacą przymocowane na gumki recepturki (kocham laotańską pomysłowość :D), i przyglądający się nam z ciekawością autochtoni. Jedziemy w zabierającym wszystkim co chwilę dech tumanach kurzu wdzierających się do autobusu. Panowie próbują temu zaradzić, zatykając szczelinę pod drzwiami jakąś szmatą, ale niewiele te wysiłki dają. Mijamy wioski otoczone wysuszonymi polami ryżowymi zastanawiając się, z czego Ci ludzie żyją. Widzimy dzieci bawiące się przy drodze, dorosłych siedzących pod domami zbudowanymi na palach. Dopada nas leniwa atmosfera, co kończy się zakupem i otwarciem piwa J Drogi w Laosie są… różne. Raz lepsze niż w Polsce, a za chwilę wylatujesz pod sufit, na delikatnie rzecz określając „nierównościach”.  Zmieniamy autobus, w drodze już do samej stolicy – oczom naszym ukazuje się bus przeznaczony dla turystów, czyli luksusy w porównaniu z pierwszym transportem. Żebyśmy jednak nie zapomnieli gdzie jesteśmy, w 2 minucie podróży panowie stwierdzają, że  trzeba zmienić koło – godzinka z głowy. Nikt się jednak nie przejmuje, bo przecież absolutnie nikomu się nie spieszy J Siadamy z tyłu, gdzie mamy luksusowe miejscówki na – a jakże – workach z ryżem.  Stajemy się atrakcją numer jeden dla pana o mimice i twarzy „Maczety” z filmu Tarantino – tak też go roboczo nazywamy. Podchodzi do nas dość blisko, żeby intensywnie się w nas powpatrywać . Raz, drugi, a nawet trzeci. Wiadać że ma dużą ochotę na konwersację, jednak poziom jego angielskiego  i nasz laotańskiego nie pozwala na mały smart talk. O godzinie 3 nad ranem docieramy do centrum seksu i biznesu Laosu, czyli stolicy – Vientiane. Do godziny 4:30 poszukujemy zarezerwowanego przeze mnie hostelu, opędzając się od ladyboys (dopytujących się, jaki rodzaj seksu lubię najbardziej) i pani na skuterku oferującej „boom boom” (ktoś ma pomysł, cóż wspomniana pani w ten sposób oferuje? J). W końcu jest! Hostel zlokalizowany. Okazuje się jednak, że moja rezerwacja przepadła, i nie ma wolnych miejsc. Zostajemy zatem bezdomni, brudni i głodni na cały dzień w Vientiane – autobus do Luang Prabang przyjeżdża dopiero o 19. Dobre dusze zarządzające hostelem pozwalają nam jednak przycupnąć w holu, wziąć prysznic, i zostawić bagaże. Czekamy do godziny 7:30, jemy śniadanie, i hajda na rowery, zwiedzać stolicę. O śnie na razie nikt nie myśli. W ciągu kilku godzin objechaliśmy wszystko, co w mieście stołecznym Laosu jest do zobaczenia. Łuk triumfalny na wzór tego paryskiego, przepiękne, tonące w złocie świątynie z ogromnym leżącym Buddą na czele, oraz muzeum państwa Laos. Wszystko to w niemiłosiernym żarze lejącym się z bezchmurnego nieba.









 Zaczynają nawiedzać nas pierwsze zaskoczenia… Ludzie bezinteresowanie uśmiechają się i wołają „sabadee!” (cześć, witaj), zaś na targu… Rzecz niesamowita! Po raz pierwszy od miesiąca jestem w stanie zatrzymać się przy stoisku, obejrzeć spokojnie rzeczy na sprzedaż… A sprzedawca ani drgnie! Zajęty jest albo drzemką, albo sobą, bądź zupełnie czym innym. W każdym razie: „chcesz coś kupić? Zapytaj!”. W Indiach i Wietnamie chcieli mi sprzedać absolutnie wszystko jeszcze zanim doszedłem do stoiska – ba! Sprzedawca wychodził do mnie, i szedł za mną. A w Laosie? Musiałem budzić panią, żeby kupić pączka J Dzień w Vientiane kończymy przejażdżką promenadą nad Mekongiem, domową pizzą (czasem trzeba wrzucić coś europejskiego do żołądka – przyznaję się bez bicia) i… belgijskim piwem J W końcu stolica… Najmniejsza i najbardziej wyluzowana jaką widziałem, ale jednak. Czeka nas cała noc w sleeping bus (oferującym jedno łóżko na dwójkę pasażerów) zmierzającym do ukrytej między wzgórzami perełki Laosu: Luang Prabang. Jacek i Ania są parą, więc śpią razem, mnie czeka loteria… Trafiłem na starszego pana z Kanady, który w wieku 45 lat przeszedł na emeryturę, i spędza 6 miesięcy w domu, a drugą połowę roku podróżując po świecie… Wywołuje we mnie wstrętny odruch zazdrości, także zasypiam opatulony kołdrą, bo kierowca chce zamrozić wszystkich pasażerów niemiłosiernie dmuchającą klimatyzacją. Dziękuję Najwyższemu że nie muszę patrzeć na to co dzieje się za oknem, bo jedziemy przez góry, a kierowca co najmniej kilka razy ratuje nas przed upadkiem z jakiegoś urwiska – daję głowę. W Luang Prabang czeka na nas nocleg w pokoju zaraz nad dopływem Mekongu, zielone wzgórza, dziesiątki świątyń (wszystko zaczyna mi się mieszać i zlewać...), magiczny zachód słońca oglądany ze świątyni na „Phussy Hill” (mina Jacka gdy usłyszał nazwę- bezcenna :D). Na śniadanie jemy przepyszne bagietki z czym tylko sobie zażyczymy – prosto od pani ze straganu. Tam też piję  nieesamowitego szejka z limonek, liści mięty, miodem i kruszonym lodem – pycha! Na kolację zaś opycham się smażonym bambusem z warzywami i kurczakiem – laotańskie slow food nad Mekongiem nie ma sobie równych… Ania zafascynowana jest nieśmiało przemykającymi po ulicach mnichami, unikającymi jak ognia przypadkowego nawet dotyku kobiet, moje myśli krążą jednak już wokół najpiękniejszego w Azji Południowo-Wchodniej wodospadu Kuang Si… Następnego dnia jesteśmy już w drodze w to magiczne miejsce, oddalone od Luang Prabang około 30 km. Przedtem jednak zatrzymujemy się w miejscu, gdzie można wskoczyć na oklep na słonia, a raczej schować się za jego uszami J 

W dzień słonie pracują (można się na nich przejechać  po dżungli) ok. 4 godziny, potem wypuszczane są do dżungli właśnie – gdzie mogą zaznać częściowej choć wolności. Atmosfera tam panująca i sposób w jaki ludzie traktują te zwierzęta są dla mnie akceptowalne (choć początkowo byłem nieufny), dlatego decyduję się wskoczyć na grzbiet olbrzyma. Laotańczycy próbują wsadzać ludzi do wielkich koszy umieszczonych na grzbiecie zwierzęcia, jednak mi dużo wygodniej podróżuje się siedząc na oklep, z kolanami pomiędzy jego uszami. Odpowiednio naciskając płaty uszne można obierać kierunek, chociaż jak to zwykle w przyrodzie bywa – większy decyduje :P  Po małej przebieżce przychodzi czas na kąpiel w rzece – polecam absolutnie wszystkim! Odpoczynek dla słoni w bonusie J  Trafia mi się urodzony nurek – po dobrych 3 minutach spędzonych przez mego wierzchowca pod wodą zaniepokojony stukam go w trąbę – „hola, może czas już pooddychać?”. Odpowiedziało mi tylko gniewne prychnięcie, i chwilę potem musiałem wdrapywać się na niego z powrotem J  Chciałbym oficjalnie przestrzec: kąpanie się ze słoniami uzależnia – planuję już powtórkę w Tajlandii…Na dobry koniec współpracy pożera z mych rąk całą kiść bananów - dziennie potrzebuje bagatela około 300 kg owoców.

Będąc cały czas pod wrażeniem tych olbrzymów, zmierzamy powoli nad wodospad. To, co ukazuje się naszym oczom, przechodzi nasze najśmielsze wyobrażenia, i jedyne co jesteśmy w stanie z siebie wykrztusić, to „wow…”.  Jacek przybija nawet piątkę z Matką Naturą :) I uwierzcie mi – to bardzo odpowiedni gest. Zresztą – nie musicie wierzyć – popatrzcie sami…



Wodospad spływa kilkadziesiąt metrów przepięknymi kaskadami, tworząc naturalne baseny wciśnięte między skały, wypełnione  wręcz nienaturalnie niebieską wodą – wszystko to skąpane w otaczającej wodę zieleni. Jeszcze 10 lat temu musiał być tu prawdziwy raj na ziemi – bez hord turystów… Nie mam jednak pretensji, że jest dość tłoczno – ludzie garną się do podziwiania pięknych rzeczy – i bardzo dobrze. Wszędzie można pływać, a nawet skakać do wody z umocowanej do drzewa liny „a la Tarzan”. Woda jest prawdziwie górska – czytaj: zimna. Muszę oficjalnie stwierdzić, że to jedno z najpiękniejszych miejsc, o ile nie najpiękniejsze, jakie było dane mi zobaczyć. Boję się tylko, że szybko zostanie zadeptane. Pozostaje mieć nadzieję, że mało komu będzie chciało ruszać się tam na koniec świata – do Laosu…

1 komentarz: