sobota, 6 kwietnia 2013

Uroki tajskiej prowincji i... Dzikie Full Moon Party na wyspie Koh Phangan

Powietrze jakby lepsze, słychać śpiewające ptaki, które w końcu nie są zagłuszane przez miliony silników... Jedyne 2 godziny drogi, i znajduję sie w Kanchanaburi - uroczym małym mieście  w prowincji o tej samej nazwie. Dlaczego Kanchanaburi? Tu można znaleźć słynny most na rzece Quai (Kwai), i baardzo profesjonalnie zorganizowane  muzeum "Death Railway"  - polecam każdemu, komu choćby podobał się film "Most...". Patrząc na historię ję holenderskich, brytyjskich i azjatyckich jeńców wojennych Japonii człowiek uświadamia sobie, że nam w Europie okropności II wojny światowej kojarzą się głównie z tymi niedobrymi Niemcami i Rosjanami... Tymczasem wojna po drugiej stronie globu była nie mniej okrutna - wyobraźcie sobie obozy pracy/koncentracyjne umiejscowione w środku dżungli - z wszelkim robactwem, niebezpiecznymi zwierzętami, brudną wodą (bądź jej brakiem), nieludzkimi temperaturami i okrutnymi japońskimi oficerami, dla których liczyło się tylko ukończenie mostu. Dzisiaj historia ta jest głównym magnesem przyciągającym turystów (naprawdę szczątkowe ilości, w porównaniu z innymi miejscami w Tajlandii)





Znajduję mały hotelik, położony tuż nad rzeką Kwai, z leżakami i hamakami rozpiętymi między palmami (już wiem, czego będzie mi brakowało w Polsce...). Za pokój z wiatrakiem, łóżkiem, szafą i łazienką płacę... 6 zł. Jak tu nie kochać Azji?! Zaraz obok jest małą restauracyjka z jedzeniem zarówno europejskim jak i tajskim - wszystko w granicach 1.5 $.



 Sznycel wiedeński na Dalekim Wschodzie? Czemu nie! Tym bardziej, że przechodzę mały kryzys żywieniowy objawiający się totalnym wstrętem do ryżu, nudli i zapachu azjatyckich przypraw. Otwieram menu i... jestem w raju! Spaghetti, rolady, burgery, i... ziemniaki! Choć Azjaci twierdzą, że ziemniaki jedzą tylko najbiedniejsi... Ci, których nie stać nawet na miskę ryżu. Cóż... Nie mam absolutnie nic przeciwko, żeby na kilka dni stać się biedakiem :) Samo miasto jest niewiarygodnie wyluzowane - nikt nie namawia do wzięcia moto taxi, kupna czegokolwiek... Jedynie masujące panie uśmiechają się zachęcająco :) Wychodzę z hostelu, i po drugiej stronie ulicy mam Reggae Bar z ekipą grającą tajskie Reggae - nic więcej nie jest mi potrzebne. Atmosfera rozleniwia mnie do tego stopnia, że cały następny dzień po przyjeździe spędzam w hamaku z książką, wstając tylko od czasu do czasu w celu uzupełnienia płynów i węglowodanów w organiźmie - la vita e bella...
Przyszedł jednak czas, żeby wyrwać się z tego lenistwa w czystej postaci, i ruszyć w stronę południa Kraju, na osławioną wyspę Koh Phan Gan, gdzie co miesiąc odbywa się jedna z największych na świecie beach party - Full Moon Party - straszliwa impreza przy pełni księżyca. Gromadzi się na niej ok 30 000 ludzi... Świadomie rezygnuję z wygodnej, turystycznej opcji dostania się tam klimatyzowanym busem i promem. Decyduję się na opcję autobus+pociąg+prom. Wszystko ma zająć mi ok 20 godzin, wliczając całą noc w pociągu, tajlandzkiej 3 klasy (tak tak - tej najtańszej) na plastikowych siedzeniach... Przeczuwam przygodę, i... Nie mylę się. W specjalnym wpisie następnym opiszę krótką acz treściwą historię z nocnego pociągu właśnie - motywem przewodnim Muai Thai... :) Ale zanim następny wpis...
Decyzja o podróży na własną rękę zaowocowała wielkim poruszeniem na stacji kolejowej - wszyscy jak jeden mąż wyciągnęli aparaty i ręce gotowe do uścisku. Prym wiodła pewna na oko 5letnia panna, namiętnie pstrykająca mi fotki z komórki Mamy. Zawstydziła się dopiero, gdy ja wyjąłem swój telefon, żeby zrobić jej zdjęcie :) Padały też pytania: "Why no tourist office for You?" - "I don't like tourist office, I just want to travel like You". Odpowiedziało mi zdumione spojrzenie, pełne uznania pomieszanego z szokiem, i głębokie:"ooooooo....".
Po całonocnej jeździe w zatłoczonym(a to niespodzianka...) wagonie, ląduję w Surat Thani - mieście, skąd wyrusza znakomita większość promów na tajskie wyspy. Po standardowym "only 1.5 h sir! 100% !" ze strony pani sprzedającej bilety, wchodzę na prom, żeby stwierdzić, że podróż zabrała mi prawie 3 h (marzę żeby spotkać Panią "100 %", i powiedzieć jej, co myślę o jej zapewnieniach, tym bardziej, że jestem zmęczony i zły po ciężkiej nocy w pociągu). Czas i doświadczenia robią jednak swoje - godzę się ze swym losem, i odtąd do każdego czasu przejazdu dodaję jakieś 2 godzinki :)
Koh Phan Gan... Podobnież ulubiona wyspa Króla... Rzeczywiście - całkiem niebrzydka;



 przeszkadza mi tylko jedno: tłumy nawalonych i nadmuchanych facetów w koszulkach na ramiączkach mówiących akcentem brytyjskim bądź australijskim, wraz z ich pijanymi mniej lub bardziej towarzyszkami życia/podróży.Po wykańczających poszukiwaniach znajduję materac na poddaszu biura podróży za "jedyne" 15 $ za noc...Gdzie mój pokój za 2 $?! Nie skarżę się jednak - przyjechałem w końcu uczestniczyć w dużym wydarzeniu... Spędzam leniwy dzień na pięknej plaży, będąc kąsany przez mikro meduzy, których nie można zobaczyć, a jedynie poczuć... Wieczorem zaś... Muai Thai fighting! Lokalna szkółka Muai Thai raz w tygodniu organizuje wieczór, w którym można obejrzeć 5 walk. Być może nie jest to najwyższy poziom, ale na pewno coś prawdziwego, a i zakłady dotyczące wygranych oscylują wokół 1000 $ - dość poważna sprawa zatem :) 500 bahtów, i mam miejscówkę przy ringu, mogę zatem wczuć się w ból odczuwany przez zawodników, a uwierzcie - walczący się nie oszczędzają... Jest też coś magicznego w całej ceremonii, podczas której zawodnik przygotowuje się do walki - wznosi modły do Buddy w każdym narożniku ringu, po czym na środku wykonuje swego rodzaju taniec dziękczynny. Każda walka to 5 rund, z czego większość starć kończy się nokautem, bądź nokautem technicznym. Nota bene: krwawienie nie kończy walki! Jednym słowem - emocje gwarantowane :) Idąc do toalety przechodziłem przez szatnię zawodników, w której rozgrzewali się przed starciem - całkiem interesujące doświadczenie...




Full Moon Party...






 Tajowie naprawdę oszaleli, że organizują coś takiego raz w miesiącu. Na wyspę zjeżdżają hordy spragnionych alkoholu ludzi z całego świata. Stąd też nie pije się regularnych drinków, a tzw buckets (wiadra), które wyglądają tak:


Wlewa się do takiego wiaderka pół litra bądź 0.25 l trunku (wódka, tajskie whisky etc et), do tego puszkę coli, red bulla, i... gotowe. Na samej plaży rozstawione są wielkie soundsystemy, głównie z muzyką elektroniczną, choć znalazłem nawet swój kącik Reggae i Rap :) Na każdym kroku widać lokalnych wykonujących fireshows - na naprawdę niesamowitym poziomie. Setki białasów parzą się, skacząc przez wielką płonącą skakankę.  Poza tym... hordy ludzi na plaży, hordy ludzi w przyplażowych klubach, hordy ludzi załatwiających swe potrzeby fizjologiczne w morzu, a zaraz obok nich radośnie pluskające się zakochane pary... I jeszcze jedna rzecz: ostrzegam przed Sang Som - tajlandzkim rumem! Wcale nie wypiłem go dużo, a skończyłem ze zgubionym kluczem do hostelu i pieniędzmi, także: ku przestrodze :) Następnego dnia zaś spóźniłem się na swój poranny prom (nie pijcie Sang Som..:) ), zaś na tym, na który zdążyłem... Ujrzałem istny Armagedon. 80 % pasażerów wymiotowało za burtę, a bladość ich oblicz przebijała się nawet przez opaleniznę... Na sam koniec podróży zaś - już na pomoście, jeden z imprezowiczów zatrzymał się, zwymiotował, po czym poślizgnął się na własnej treści żołądka, i wpadł wraz z całym bagażem do wody... Podsumowując - jak Full Moon Party, to z rozwagą! ;)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz