Pierwszy jawajski wulkan widzę już z pokładu
samolotu zmierzającego w stronę Yogyakarty. To przypomina mi, że Indonezja, a
Jawa w szczególności – to kraina aktywnych, ziejących siarką i lawą potworów. Znakomita większość z nich w każdej chwili
grozi erupcją, i jest w stanie unicestwić wszelkie życie w promieniu wielu
kilometrów. To zdumiewające, że ludzie wciąż decydują się na życie w
bezpośrednim sąsiedztwie dymiących kraterów. Indonezyjczycy traktują wulkany
jak żywe istoty, prosząc odwiedzających o nieużywanie wulgarnego języka, co
mogłoby zdenerwować „górę ognia”. Przygotowują też wiązanki z kwiatów, które
wrzucane są do krateru, jako ofiara składana naturze.
Zaczynając przygodę z wulkanami, w pierwszej
kolejności decyduję się odwiedzić najbardziej znany, bo święty wulkan Indonezji
– Bromo. Wznosi sie on na wysokosc 2329 m.n.p.m . Srednica jego krateru liczy
sobie bagarela 700m, zas polozony jest wewnatrz wielkiej kaledry Tengger, o
srednicy 16 km. Jej wiek szacowany jest na 820 000 lat.
Liczne biura podróży oferują pakiet wycieczkowy
„Bromo”, zawierający w sobie transport do najbliższej górze wioski, jeepa na
punkt widokowy, a następnie pod sam wulkan. Wszystko „quick and easy”, jak
zachwalał ofertę jeden z ulicznych naganiaczy. Postanawiam podziękować za
ofertę, i dotrzeć do Bromo na własną rękę. „Long and difficult, my friend!”,
krzyczą wszyscy. Cóż – nie przestraszyli mnie J Po dwóch przesiadkach w wypełnionych po brzegi
lokalnych busach, i prawie całym dniu spędzonym na zakurzonych dworcach,
pozostaje mi ostatnie 30 km do wioski Cemeru Lawang – u podnóża wyczekiwanego
Wulkanu. Kręcę się po dworcu, polując na transport „tam do góry”. W oczekiwaniu
na minibusa zostaję zaproszony do małych polsko-indonezyjskich zawodów w arm
wrestlingu – jedna wygrana i dwie przegrane – wstyd!. Po wysiłku zaś zostaję
zmuszony do spalenia ogromnego papierosa , składającego się z tytoniu
podsypanego suszonymi goździkami.Otoczony niemiłosiernym upałem, zawrotami głowy (indonezyjskie papierosy, skręcane w papier…) i entuzjastycznymi okrzykami chyba 15 lokalnych, nie zauważam nawet, kiedy mija godzina, i transport jest gotowy. Następuje długie i namiętne targowanie się o cenę biletu, co staje się już powoli mym azjatyckim standardem – przy każdej możliwej okazji J Przyznać się muszę, że czasami targuję się tylko dla czystego sportu i zachowania twarzy, bo niektóre ceny są bardziej niż przyzwoite. W ciągu 1.5 godziny wspinamy się sporo ponad 2000 m w górę, co dość boleśnie sygnalizują me uszy. Zapominam jednak o tej małej niedogodności, koncentrując się na sielskich widokach rodem z polskich wsi – gdyby tylko nie te pola ryżowe.. : )
Wioska Cemeru Lawang to jedyna na muzułmańskiej Jawie enklawa hinduizmu. Ludzie okutani są w sarongi – na tej wysokości jest naprawdę chłodno (pierwszy raz od połowy stycznia jest mi chłodno w krótkim rękawku!). Cała wioska skąpana jest w chmurach, co wprowadza elementy baśniowe; toteż przechadzając się po okolicy, uśmiecham się sam do siebie: ) Późnym popołudniem idę spać, bo czeka mnie pobudka o 2:30 w nocy, jeśli chcę dotrzeć do punktu widokowego na wschód słońca. Zatrzymałem się u tamtejszej rodziny, i wszyscy pękają ze smiechu, kiedy o 18 mówię im „dobranoc”.
Od 3 nad ranem wspinam się po dość stromej
ścieżce, w towarzystwie nieprzyzwoicie pięknie rozgwieżdżonego nieba i latarki.
Jest niesamowicie, strasznie i pięknie jednocześnie. Ok. godziny 5 widzę
odległe światła jeepów wiozących turystów na główny punkt widokow y. Przepiękny
początek dnia zastaje mnie w okolicach starego „view point”, wraz z czterema
innymi „niezorganizowanymi”. Jest cicho, a ja chłonę grę budzącego się światła
słonecznego i trzech wulkanów, a z Semeru zaczyna unosić się stróżka dymu (co
wzudza mój niepokój, nawet o tak wczesnej porze). Pod moimi stopami rozciąga
się zaś kobierzec z chmur… Nawet tak wybredne stworzenie jak ja musi przyznać –
jest przepięknie! Do „głównego” punktu
widokowego docieram ok. 8 rano, i… Zastaję tam tylko jednego lokalnego
mężczyznę zamiatającego miejsce – dzikie tłumy o 7 rano popędziły dalej. Ucinam
sobie małą pogawędkę z pracownikiem, znów sycę oczy widokami, po czym…
Rozkładam się na ławkach, i zasypiam na słońcu, przy rytmicznym szuraniu
miotły. Całe miejsce dla mnie, nikt nie przeszkadza, nie mówi ile mam czasu, i
że trzeba już jechać… Sen to, czy
Jawa?... : )
Po małej drzemce, celem mym jest zejście 9 km w dół, przez piękne zielone wzgórza, aż do ciemnych wulkanicznych piasków, skąd wyrastają wulkany właśnie. Czas przyjrzeć im się z bliska! Chcę dotrzeć do samego krateru Bromo. W tym celu wybieram betonową drogę, schodzącą stromo w dół przez całe 9 km (moje nogi…). Otaczają mnie chmury, i asolutna już o tej porze cisza. Zaklocaja ja jedynie pojedynczo przejezdzajace motocykle lokalnych. Kazdy jeden zatrzymuje sie, pytajac czy nie potrzebuje transportu na dol – wprost ku wulkanicznym piaskom. Grzecznie mowie, ze lubie chodzic – odpowiada mi usmiech i skinienie reka na pozegnanie. Po 9 km schodenia na dol (sklamie jak powiem, ze nie bylem umeczony), wychodze na niesamowita rownine pokryta ciemnym piaskiem, ktory ongis wyplul ze swych wnetrznosci jeden z wulkanow. Naprzeciwko mnie wyrasta sciana 3 gor ognia – robi duze wrazenie, zwazywszy na to, ze wszystkie sa aktywne. Jeepy przejezdzaja czasem gdzies obok mnie – nie ma przeciez zadnych drog.
Na horyzoncie rysuje sie hinduska swiatynia,
zas kilkaset metrow od niej – rodzaj schodow prowadzacych wprost do wulkanu
Bromo. Okolo godziny 12, kiedy tam docieram – nie widze zadnych „obcych” –
zostaje zasypany „hello mister” i „what about photo, mister”. Cierpliwie tlumacze, ze jestem „Kuba” a nie „mister”
J Spozywam tradycyjna azjatycka zupe nazywajaca sie „ nie mam pojecia co
jem, ale jest pyszne” ;) Po drodze do krateru mijam sprzedajacych bukiety
kwiatow, oraz duzo dzieci (!) – prawdopodobnie z okolicznych wiosek. Pytaja,
czy je ze soba zabiore (ale gdze?!). Po jakims czasie oczom mym ukazuje sie
wulkan z totalnie rozwalonym kraterem – prawdopodobnie stalo sie to podczas
jednego z wybuchow. Po dosc ciezkiej wspinaczce na szczyt – po raz pierwszy
moge zajrzec „na dno” krateru – to jedno z dzieciecych marzen J Stoje na
ostrych skalach, i baaardzo niewielkiej powierzchni, gapiac sie jak
zahipnotyzowany w dol, spowity chmurami wyziewow (bez zadnych sensacji zapachowych
jednakze). Wzrok slizga sie po szczernialych scianach krateru. Kontemplacje
przerywa brutalnie ma panika spowodowana mini „traba powietrzna”, smigajaca
wokol mnie – gdzie tu uciekac?! Na szczescie rozplynela sie tak szybko, jak sie
pojawila. Nagle wyziewy z krateru na chwile ustepuja, i oczom moim odslania sie
bulgocaca i dymiaca ciecz siarkowa. W
planach mialem przejscie dookola krateru, ale tam na gorze... Oczyma wyobrazni
widze siebie spadajacego prosciutko do wnetrza wulkanu... Nie dziekuje - znam przyjemniejsze metody rozstania sie z
tym swiatem. Nie bawie tu zbyt dlugo – zmeczenie daje sie we znaki, a poza
tym... W glowie kolacze uparcie jedna mysl:”a co, jak zechce wybuchnac?”.
Schodze na dol, i powlocze nogami przez wulkaniczne piachy do swej wioski. Wyszedlem
o 3 nad ranem, a jest godz 14. Ratuje mnie tylko chlod panujacy na ponad 2000
m.n.p.m Zasypiam totalnie zmeczony,
rozmyslajac jednak o mym pierwszym spotkaniu z naturalnymi tykajacymi bombami.
Czas zebrac sily na prawdziwie mocne wyzwanie – czyli pieklo kopani siarki w
wulkanie Kawah Ijen.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz