poniedziałek, 3 czerwca 2013

Wulkany Jawy


Pierwszy jawajski wulkan widzę już z pokładu samolotu zmierzającego w stronę Yogyakarty. To przypomina mi, że Indonezja, a Jawa w szczególności – to kraina aktywnych, ziejących siarką i lawą potworów.  Znakomita większość z nich w każdej chwili grozi erupcją, i jest w stanie unicestwić wszelkie życie w promieniu wielu kilometrów. To zdumiewające, że ludzie wciąż decydują się na życie w bezpośrednim sąsiedztwie dymiących kraterów. Indonezyjczycy traktują wulkany jak żywe istoty, prosząc odwiedzających o nieużywanie wulgarnego języka, co mogłoby zdenerwować „górę ognia”. Przygotowują też wiązanki z kwiatów, które wrzucane są do krateru, jako ofiara składana naturze.
Zaczynając przygodę z wulkanami, w pierwszej kolejności decyduję się odwiedzić najbardziej znany, bo święty wulkan Indonezji – Bromo. Wznosi sie on na wysokosc 2329 m.n.p.m . Srednica jego krateru liczy sobie bagarela 700m, zas polozony jest wewnatrz wielkiej kaledry Tengger, o srednicy 16 km. Jej wiek szacowany jest na 820 000 lat.
Liczne biura podróży oferują pakiet wycieczkowy „Bromo”, zawierający w sobie transport do najbliższej górze wioski, jeepa na punkt widokowy, a następnie pod sam wulkan. Wszystko „quick and easy”, jak zachwalał ofertę jeden z ulicznych naganiaczy. Postanawiam podziękować za ofertę, i dotrzeć do Bromo na własną rękę. „Long and difficult, my friend!”, krzyczą wszyscy. Cóż – nie przestraszyli mnie J Po dwóch przesiadkach w wypełnionych po brzegi lokalnych busach, i prawie całym dniu spędzonym na zakurzonych dworcach, pozostaje mi ostatnie 30 km do wioski Cemeru Lawang – u podnóża wyczekiwanego Wulkanu. Kręcę się po dworcu, polując na transport „tam do góry”. W oczekiwaniu na minibusa zostaję zaproszony do małych polsko-indonezyjskich zawodów w arm wrestlingu – jedna wygrana i dwie przegrane – wstyd!. Po wysiłku zaś zostaję zmuszony do spalenia ogromnego papierosa , składającego się z tytoniu podsypanego suszonymi goździkami.

 Otoczony niemiłosiernym upałem, zawrotami głowy (indonezyjskie papierosy, skręcane w papier…) i entuzjastycznymi okrzykami chyba 15 lokalnych, nie zauważam nawet, kiedy mija godzina, i transport jest gotowy. Następuje długie i namiętne targowanie się o cenę biletu, co staje się już powoli mym azjatyckim standardem – przy każdej możliwej okazji J Przyznać się muszę, że czasami targuję się tylko dla czystego sportu i zachowania twarzy, bo niektóre ceny są bardziej niż przyzwoite. W ciągu 1.5 godziny wspinamy się sporo ponad 2000 m w górę, co dość boleśnie sygnalizują me uszy. Zapominam jednak o tej małej niedogodności, koncentrując się na sielskich widokach rodem z polskich wsi – gdyby tylko nie te pola ryżowe.. : )
Wioska Cemeru Lawang to jedyna na muzułmańskiej Jawie enklawa hinduizmu. Ludzie okutani są w sarongi – na tej wysokości jest naprawdę chłodno (pierwszy raz od połowy stycznia jest mi chłodno w krótkim rękawku!). Cała wioska skąpana jest w chmurach, co wprowadza elementy baśniowe; toteż przechadzając się po okolicy, uśmiecham się sam do siebie: ) Późnym popołudniem idę spać, bo czeka mnie pobudka o 2:30 w nocy, jeśli chcę dotrzeć do punktu widokowego na wschód słońca.  Zatrzymałem się u tamtejszej rodziny, i wszyscy pękają ze smiechu, kiedy o 18 mówię im „dobranoc”. 

Od 3 nad ranem wspinam się po dość stromej ścieżce, w towarzystwie nieprzyzwoicie pięknie rozgwieżdżonego nieba i latarki. Jest niesamowicie, strasznie i pięknie jednocześnie. Ok. godziny 5 widzę odległe światła jeepów wiozących turystów na główny punkt widokow y. Przepiękny początek dnia zastaje mnie w okolicach starego „view point”, wraz z czterema innymi „niezorganizowanymi”. Jest cicho, a ja chłonę grę budzącego się światła słonecznego i trzech wulkanów, a z Semeru zaczyna unosić się stróżka dymu (co wzudza mój niepokój, nawet o tak wczesnej porze). Pod moimi stopami rozciąga się zaś kobierzec z chmur… Nawet tak wybredne stworzenie jak ja musi przyznać – jest przepięknie!  Do „głównego” punktu widokowego docieram ok. 8 rano, i… Zastaję tam tylko jednego lokalnego mężczyznę zamiatającego miejsce – dzikie tłumy o 7 rano popędziły dalej. Ucinam sobie małą pogawędkę z pracownikiem, znów sycę oczy widokami, po czym… Rozkładam się na ławkach, i zasypiam na słońcu, przy rytmicznym szuraniu miotły. Całe miejsce dla mnie, nikt nie przeszkadza, nie mówi ile mam czasu, i że trzeba już jechać…  Sen to, czy Jawa?... : )






Po małej drzemce, celem mym jest zejście 9 km w dół, przez piękne zielone wzgórza, aż do ciemnych wulkanicznych piasków, skąd wyrastają wulkany właśnie. Czas przyjrzeć im się z bliska! Chcę dotrzeć do samego krateru Bromo. W tym celu wybieram betonową drogę, schodzącą stromo w dół przez całe 9 km  (moje nogi…). Otaczają mnie chmury, i asolutna już o tej porze cisza. Zaklocaja ja jedynie pojedynczo przejezdzajace motocykle lokalnych. Kazdy jeden zatrzymuje sie, pytajac czy nie potrzebuje transportu na dol – wprost ku wulkanicznym piaskom. Grzecznie mowie, ze lubie chodzic – odpowiada mi usmiech i skinienie reka na pozegnanie. Po 9 km schodenia na dol (sklamie jak powiem, ze nie bylem umeczony), wychodze na niesamowita rownine pokryta ciemnym piaskiem, ktory ongis wyplul ze swych wnetrznosci jeden z wulkanow. Naprzeciwko mnie wyrasta sciana 3 gor ognia – robi duze wrazenie, zwazywszy na to, ze wszystkie sa aktywne. Jeepy przejezdzaja czasem gdzies obok mnie – nie ma przeciez zadnych drog.




Na horyzoncie rysuje sie hinduska swiatynia, zas kilkaset metrow od niej – rodzaj schodow prowadzacych wprost do wulkanu Bromo. Okolo godziny 12, kiedy tam docieram – nie widze zadnych „obcych” – zostaje zasypany „hello mister” i „what about photo, mister”.  Cierpliwie tlumacze, ze jestem „Kuba” a nie „mister” J Spozywam tradycyjna azjatycka zupe nazywajaca sie „ nie mam pojecia co jem, ale jest pyszne” ;) Po drodze do krateru mijam sprzedajacych bukiety kwiatow, oraz duzo dzieci (!) – prawdopodobnie z okolicznych wiosek. Pytaja, czy je ze soba zabiore (ale gdze?!). Po jakims czasie oczom mym ukazuje sie wulkan z totalnie rozwalonym kraterem – prawdopodobnie stalo sie to podczas jednego z wybuchow. Po dosc ciezkiej wspinaczce na szczyt – po raz pierwszy moge zajrzec „na dno” krateru – to jedno z dzieciecych marzen J Stoje na ostrych skalach, i baaardzo niewielkiej powierzchni, gapiac sie jak zahipnotyzowany w dol, spowity chmurami wyziewow (bez zadnych sensacji zapachowych jednakze). Wzrok slizga sie po szczernialych scianach krateru. Kontemplacje przerywa brutalnie ma panika spowodowana mini „traba powietrzna”, smigajaca wokol mnie – gdzie tu uciekac?! Na szczescie rozplynela sie tak szybko, jak sie pojawila. Nagle wyziewy z krateru na chwile ustepuja, i oczom moim odslania sie bulgocaca i dymiaca ciecz siarkowa.  W planach mialem przejscie dookola krateru, ale tam na gorze... Oczyma wyobrazni widze siebie spadajacego prosciutko do wnetrza wulkanu... Nie dziekuje  - znam przyjemniejsze metody rozstania sie z tym swiatem. Nie bawie tu zbyt dlugo – zmeczenie daje sie we znaki, a poza tym... W glowie kolacze uparcie jedna mysl:”a co, jak zechce wybuchnac?”. Schodze na dol, i powlocze nogami przez wulkaniczne piachy do swej wioski. Wyszedlem o 3 nad ranem, a jest godz 14. Ratuje mnie tylko chlod panujacy na ponad 2000 m.n.p.m  Zasypiam totalnie zmeczony, rozmyslajac jednak o mym pierwszym spotkaniu z naturalnymi tykajacymi bombami. Czas zebrac sily na prawdziwie mocne wyzwanie – czyli pieklo kopani siarki w wulkanie Kawah Ijen.





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz