poniedziałek, 14 stycznia 2013

Północ Indii – czyli: Nigdy nie wiesz, co się stanie za 5 minut


„Gdzie są turyści?” – to pytanie towarzyszy mi od pierwszych godzin spędzonych w tym kraju. Nawet na Paharganj w Delhi (dzielnicy tanich hosteli dla ludzi podróżujących z plecakiem) idę godzinę, dwie, trzy, i jedyne co widzę, to potok krajowców.  Gdzie bym nie zajrzał– bazary, świątynie hinduistyczne, meczety – patrzą na mnie, jakbym był pierwszym „obcym” jakiego ujrzeli. To dość niesamowite uczucie, zważywszy na to, jak popularnym kierunkiem są Indie wśród wszelkiego rodzaju włóczęgów. W tajemniczy jednak sposób nie podążam ulicami Delhi, Agry czy Jaipuru w tłumie przybyszów z Europy, USA czy Australii, a wciśnięty jestem w tłuszcze (uwierzcie – to dobre określenie) turystów indyjskich (mają zacięcie fotograficzne porównywalne z ukochanymi przez nas Chińczykami czy Japończykami J ), sprzedawców, tragarzy, naciągaczy, zaganiaczy, gotujących, żebrzących, rikszarzy, przechodniów, i kogo tam jeszcze tylko sobie wymyślicie – indyjska ulica pomieści wszystkich. Białe twarze giną, zalane ponad miliardem tych indyjskich. Taka przynajmniej jest moja teoria na wytłumaczenie tego tajemniczego zjawiska. Chcecie poczuć się „jedynym białasem” w egzotycznej ciżbie kłębiącej się na ulicy, zalanej ogłuszającym dźwiękiem chyba miliona klaksonów, oddychając powietrzem wypełnionym bardziej niż zaskakującą mieszaniną zapachów? W Indiach macie 100 % szansy na powodzenie, choć ostrzegam, że na początku może być to nawet bardziej niż przytłaczające.  Co chwilę zatrzymywany jestem  przez rodziny, pragnące mieć zdjęcie z białym człowiekiem. Właśnie przed chwilą (a siedzę sobie w Wiszących Ogrodach Bombaju) przyjąłem taktykę „zdjęcie za zdjęcie” – niech  moja blada twarz też coś z tego ma : ) Rozważałem również pobieranie opłaty za zdjęcie w wysokości 10 lub 20 rupii, ale nic z tego nie wyszło – mam za miękkie serce.
   Kontynuując jednak temat tajemniczego kamuflażu białych twarzy na ulicach indyjskich… Pomyślcie sobie o najbardziej turystycznym miejscu w Indiach. Myślę że część z Was pomyslała o Taj Mahal – i słusznie. Miejsce które codziennie zalewają turyści z całgo świata – fakt. Tylko że… Wystarczy przyjść jakieś pół godziny przed wschodem słońca, a nie zobaczy się absolutnie żadnej zagranicznej żywej duszy. Zobaczy się za to hinduistyczną ceremonię ku czci Śivy, połączoną z rytualnymi śpiewami, przy ołtarzu ociekającym złotem i świecami. Wszystko to widziane w kompletnych ciemnościach wywołuje piorunujące wrażenie. Zgadnijcie co dzieje się z nastaniem dnia, i przyjazdem autokarów z turystami? Tak jest – wszystko znika… A na tym miejscu pojawiają się stoiska z figurkami i magnesikami Taj Mahal. Zdarzyło się jeszcze coś – w tych ciemnościach właśnie. Zabrakło mi indyjskiej gotówki, aby kupić bilet wstępu do Taj( lokalsi płacą 20 rupii – czyli złotówkę, a turyści 750 – czyli 20 $. India, Incredible India…).  Oczywiście zaraz pojawił się pomocny pan, który zaoferował wymianę dolarów na rupie. Powiedział mi „come with me, my friend”, czym wywołał stan przedzawałowy  u Magdy, która już chciała dzwonić do mojej Mamy, że zaginąłem w Indiach : ) Pan zaprowadził mnie do najbrudniejszej i najciemniejszej dziury w ścianie jaką widziałem, a która okazała się klatką schodową. Weszliśmy do jego mieszkania, i przy świetle świecy przeliczaliśmy dolary na rupie, a ja dyskretnie oglądałem wnętrze domu, plując sobie w brodę, że nie mam aparatu. Co prawda nie będę ukrywał – ogarnął mnie lekki niepokój jak wkraczałem do tej dziury w ścianie (w końcu białas z dolarami po nocach w takich miejscach to nie jest definicja bezpieczeństwa, ale.. kto nie ryzykuje ten nie ma : ) Po dokonaniu wymiany w tym bardzo specyficznym kantorze, pan wyciąga jakiś album, i zabija mnie prostą informacją, że jest doormanem (odżwiernym, otwierającym?) Taj Mahalu, i jest to funkcja przekazywana z pokolenia na pokolenie w jego rodzinie, a tak wyglądał otwierający wrota Taj Mahal jego ojciec, dziadek, pradziadek…  Szczęka mi opadła i zapomniałem o dolarach, oglądając te zdjęcia w wątłym blasku świecy - tak mnie zaszokował swoją fuchą : ). Jak się okazało, ten sam pan pół godziny później otwierał  cud Taj Mahal dla świata. Przedtem jednak, jeszcze  w jego domu, usłyszałem: „my friend, You don’t want Your indian money? ” Magiczne rzeczy mogą stać się w tym kraju – nawet w stricte turystycznych destynacjach.
 Wiecie jak ciężko zebrać myśli, próbując napisać coś w miejscu publicznym w Hindustanie?  Dosłownie co kilkanaście sekund słyszę „hello, how r You?” – wypada pociągnąć gadkę, zapozować do zdjęcia… Strach pomyśleć w ilu hinduskich albumach znalazła się moja facjata. Cóż – ciężkie jest życie „osoby publicznej” w tym kraju. Mam wrażenie, że jestem dla nich substytutem wszystkich białych turystów (no gdzie oni są?!).  
Cierpliwie odpowiadam na niekończące się pytania skąd jestem, gdzie to jest,ile zarabiam, co robię w Polsce, jak mi się podoba w Indiach (a  spróbuj tylko powiedzieć, że brudno, że jedzenie za ostre, że za głośno na ulicach etc – ma być amazing i incredible). Zdarzają się też perełki typu: „czy Polska to gdzieś blisko Afryki?”. Bywają również zaproszenia do domów (nie, nie czuję atmosfery zagrożenia).  Pomimo całej tej ciekawości, pomieszanej z upierdliwością…
 Odżywam!  Zapomniałem już jak brzmi ta zachodnia pop papka muzyczna, którą nas karmią na co dzień, jak wyglądają odmóżdżające programy i seriale TV. Obserwuję za to głośno śpiewających mantry i indyjskie hity taksówkarzy. Zanurzyłem się też w bollywoodzkiej estetyce – nigdy nie myślałem że TAKI kicz będzie mnie tak zachwycał  i bawił do łez. Pomimo faktu, że też jest w jakiś sposób odmóżdżający, choć w inny sposób, niż polska TV. Myślę, że każdy potrzebuje takiego totalnego oderwania się od rzeczywistości jaka otacza go na co dzień.  O! Dosłownie minutę temu zostawiłem moją współtowarzyszkę podróży po Indiach  na ławce, kilka metrów ode mnie (stwierdziłem że lepiej pisze mi się bliżej ziemi – na trawie).  Właśnie zobaczyłem, że siedzi otoczona wianuszkiem kobiet w saari, coś z nimi je, i intensywnie im tłumaczy : ).
Kończąc  tych słów kilka (zaraz o tym, dlaczego tak mi się spieszy) – jedna rada i przestroga dla planujących ewentualną podróż do Indii. Nie jedźcie na Północ w styczniu! W dzień jest przyjemnie – ok. 15-20 stopni (wyjątek stanowiła Agra, gdzie myślałem że umrę z zimna – od rana do rana). Gdy jednak nadchodzi wieczór…  Zimno jest wilgotne, przenikliwe, i straszne – nie jedźcie w styczniu – apeluję. Oczywiście o ciepłej wodzie i ogrzewaniu w hostelach można tylko pomarzyć, ale… Z reguły ma się albo egzotykę, albo ciepłą wodę : ) Teraz na przykład również nie mam ciepłej wody, ale właśnie kończę swój wpis z tarasu domku na plaży, i uciekam powalczyć z falami Morza Arabskiego – komu potrzebna ciepła woda?  : )


Jak to było? "Każdy orze jak może"

Tak się to robi w Delhi


A "prawie" tego w Polsce nie lubimy, prawda?: > W Indiach na szczęście to symbol o wręcz przeciwnej wymowie : )

2 komentarze:

  1. zaczyna się bardzo ciekawie..............

    OdpowiedzUsuń
  2. Takie slowa zawsze podnosza mnie na duhu - gdyby
    jeszcze tylko nie byly anonimowe :)

    OdpowiedzUsuń